Zbliża się koniec października, a jest tak ciepło, że
aż trudno w to uwierzyć. Kładę dłoń na ziemi, a ona ogrzewa palce. Liście
spadają powoli, w blasku, iskrząc, jak płatki śniegu. Coś się dzieje. Nie wiem
co, ale to jest fala.
Jedziemy do Gdańska. Gary Hell jest w szpitalu. Muszę
się napić żeby iść dalej ze strachem pod rękę. Długo szukam oddziału, gubię się
w labiryntach i windach. Chodzę po piwnicach stołówki, w której czuć zapach
gotowanych ziemniaków i głos Kylie Minogue.
– Nie, nie, nie mogę tego ogarnąć – zrywam lakier z
paznokcia, a lekarka, która odwozi mnie
windą na właściwe piętro trochę się śmieje. Patrzy przed siebie i przykrywa
policzki ogromnymi rzęsami, którymi pewnie dałoby się zebrać cały kurz ze
stolika.
Uderzam obcasami w podłogę korytarza pewnie i nerwowo.
Słyszę zza pleców:
– No, Dzień
Dobry, tutaj, tutaj! – śmieje się Gary.
Idziemy na siebie pierwszy raz jak czołgi i
przemierzamy pół holu w uścisku. Rozmawiamy klasycznie o pieniądzach,
zabójstwach, o Jarku i miłości. Coś spada nagle na ziemię.
– To Twój
telefon – mówi, a ja go podnoszę.
– Nie, to Twój
pilot od telewizora. Jak ci się podoba?
– Telewizja? W
ogóle mi się nie podoba, ale pilotem jest dobrze zostać.
Używa słów coraz szybciej, patrzy mi w oczy i upewnia
się, że rozumiem, ale ja nic nie rozumiem. Nic tylko siedzę z nim w szpitalnej
pościeli i właściwie to tak to wygląda. Kolanami wbijam się z wierzchu w
pierzynę, w jego życie, przeszłość, stoję już po kolana w tajemnicy. I kiedy
słucham głowa zgina mi się delikatnie, jak na łódce. Pod wpływem padających
zdań, które ciągną jak fale, zaczyna mną bujać. Czuję, że oczy mam śliskie i
miękkie – to nie będzie bezpieczne.
– Czy ty mnie
jeszcze lubisz?
– Kocham cię
Gary.
– Jakbyśmy się
tak prawdziwie połączyli to wiesz…
– ciągnie dalej.
– Wiem.
– To byłby
koniec świata.
– Albo
początek. Nie do wytrzymania.
– No nie do
wytrzymania, chociaż ja śpię z tobą cały czas, a ty już zawsze będziesz ze mną
w ciąży.
Dalej kiwam głową, nie da się tego lepiej powiedzieć.
Tulimy się do siebie pierwszy raz. Jak koty do nóg
krzesła albo jak mrówki w wirze własnych namiętności. Jedna na drugiej. Całuję
go, na sekundę, dwie przywieram do jego warg. W tym uścisku coś się dzieje,
więcej niż można napisać. Młodniejemy, cofamy się wstecz, ten ruch nas
wymazuje. Jest już tylko ruch. Białko jego oka znów mnie świdruje, zaczyna
razić, już boli. Boli. Zaczynam pęcznieć, a potem opadam głową na kolana, jak
balon, z którego ktoś spuścił powietrze. Pozycja dziecka – nie myślę, tak się
po prostu dzieje i nic nie można na to poradzić.
– Daj mi rękę –
szepczę bez siły. I kładę się w niego coraz niżej, zaczynam niknąć. Gaz ze mnie
ucieka sto razy bardziej niż na kacu. Nie wiem zupełnie kim jestem. On trzyma
mocno, a kiedy winda w końcu zamyka drzwi ten gorący głos zostaje u góry i nie
przerywa. Powoli także znika. Powoli wszystko znika.
Jadę w dół. Trzymam się z całych sił poręczy, bo
telepie mną już, jak łodzią podwodną, która miarowo opada na dno.
Nigdy nie było i nigdy nie będzie nic więcej. To jest
wszystko. Jedyna siła na ziemi, która czyni cuda. Jakiś promień albo piorun w
tej szarej mgle. Sama nie wiem, nie warto wcale zbyt długo się zastanawiać.
Lepiej tańczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz