piątek, 20 października 2017

999 Gary Hell



Zbliża się koniec października, a jest tak ciepło, że aż trudno w to uwierzyć. Kładę dłoń na ziemi, a ona ogrzewa palce. Liście spadają powoli, w blasku, iskrząc, jak płatki śniegu. Coś się dzieje. Nie wiem co, ale to jest fala.

Jedziemy do Gdańska. Gary Hell jest w szpitalu. Muszę się napić żeby iść dalej ze strachem pod rękę. Długo szukam oddziału, gubię się w labiryntach i windach. Chodzę po piwnicach stołówki, w której czuć zapach gotowanych ziemniaków i głos Kylie Minogue.

– Nie, nie, nie mogę tego ogarnąć – zrywam lakier z paznokcia,  a lekarka, która odwozi mnie windą na właściwe piętro trochę się śmieje. Patrzy przed siebie i przykrywa policzki ogromnymi rzęsami, którymi pewnie dałoby się zebrać cały kurz ze stolika.

Uderzam obcasami w podłogę korytarza pewnie i nerwowo. Słyszę zza pleców:
–  No, Dzień Dobry, tutaj, tutaj! – śmieje się Gary.
Idziemy na siebie pierwszy raz jak czołgi i przemierzamy pół holu w uścisku. Rozmawiamy klasycznie o pieniądzach, zabójstwach, o Jarku i miłości. Coś spada nagle na ziemię.
–  To Twój telefon – mówi, a ja go podnoszę.
–  Nie, to Twój pilot od telewizora. Jak ci się podoba?
–  Telewizja? W ogóle mi się nie podoba, ale pilotem jest dobrze zostać.

Używa słów coraz szybciej, patrzy mi w oczy i upewnia się, że rozumiem, ale ja nic nie rozumiem. Nic tylko siedzę z nim w szpitalnej pościeli i właściwie to tak to wygląda. Kolanami wbijam się z wierzchu w pierzynę, w jego życie, przeszłość, stoję już po kolana w tajemnicy. I kiedy słucham głowa zgina mi się delikatnie, jak na łódce. Pod wpływem padających zdań, które ciągną jak fale, zaczyna mną bujać. Czuję, że oczy mam śliskie i miękkie – to nie będzie bezpieczne.

–  Czy ty mnie jeszcze lubisz?
–  Kocham cię Gary.
–  Jakbyśmy się tak prawdziwie połączyli to wiesz…  –  ciągnie dalej.
–  Wiem.
–  To byłby koniec świata.
–  Albo początek. Nie do wytrzymania.
–  No nie do wytrzymania, chociaż ja śpię z tobą cały czas, a ty już zawsze będziesz ze mną w ciąży.
Dalej kiwam głową, nie da się tego lepiej powiedzieć.

Tulimy się do siebie pierwszy raz. Jak koty do nóg krzesła albo jak mrówki w wirze własnych namiętności. Jedna na drugiej. Całuję go, na sekundę, dwie przywieram do jego warg. W tym uścisku coś się dzieje, więcej niż można napisać. Młodniejemy, cofamy się wstecz, ten ruch nas wymazuje. Jest już tylko ruch. Białko jego oka znów mnie świdruje, zaczyna razić, już boli. Boli. Zaczynam pęcznieć, a potem opadam głową na kolana, jak balon, z którego ktoś spuścił powietrze. Pozycja dziecka – nie myślę, tak się po prostu dzieje i nic nie można na to poradzić.

–  Daj mi rękę – szepczę bez siły. I kładę się w niego coraz niżej, zaczynam niknąć. Gaz ze mnie ucieka sto razy bardziej niż na kacu. Nie wiem zupełnie kim jestem. On trzyma mocno, a kiedy winda w końcu zamyka drzwi ten gorący głos zostaje u góry i nie przerywa. Powoli także znika. Powoli wszystko znika.

Jadę w dół. Trzymam się z całych sił poręczy, bo telepie mną już, jak łodzią podwodną, która miarowo opada na dno.

Nigdy nie było i nigdy nie będzie nic więcej. To jest wszystko. Jedyna siła na ziemi, która czyni cuda. Jakiś promień albo piorun w tej szarej mgle. Sama nie wiem, nie warto wcale zbyt długo się zastanawiać.
Lepiej tańczyć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz