czwartek, 24 października 2013

"Mieli my kości Mykerinosa"

Alexandra der Chomik und Paulyna con Carne, Miasto

Co za łajdak pomalował tak ścianę? Który to? Człowieku miły przyznaj się proszę, bo ludzie nie śpią po nocach – wrzeszczy w podnieceniu miasto. Gdyby tak jeszcze sprawdzić dane z wyszukiwarki, ile to razy była o Twój wandalizm pytana, podejrzewam, że zyskalibyśmy całkiem imponujące informacje. Bo to przecież właśnie wyszukiwarka przychodzi nam w chwili kryzysu. No bo czy to nie kryzys? Kiedy widzi się na ścianie napuszony dekadencko napis, ze coś tam mielim, że jakieś kości i jeszcze... z Egiptu? Z Egiptu?! A niby to jak? Czemu? Po co? I na cholerę tak daleko? Patrzę ja, patrzysz ty, patrzą ludzie i Gdańsk sam już nie wie, czy jednak nie zwariował, czy mu się coś do stu diabłów jednak nie pomyliło. Tyle lat nauki. Tyle corocznego rozpoczynania kwestii starożytności zamiast choćby  raz – tak na odmianę – z czystej przyzwoitości, choćby porozumień sierpniowych. Żeby nie wyjść na barana. I na ignoranta. No i tak katujemy te czasy zamierzchłe w kółko i bez wytchnienia po to, by patrzeć w ten oto wandalizm i dalej, dalej nie wiedzieć komu, czemu i jakiej sile ma tutaj służyć.

***
No więc chyba na ten czas wypadałoby zacząć od wyższych uczelni i studentów im przynależnych. Bo przecież mówi się i to mówi się głośno, że nijak ma się kultura studencka. Że gnije i że chyba już zupełnie jej nie ma. I pewnie to prawda. I tak musi być. Jednak  wciąż ma ona swoje różne historie. A nawet „legendy” – tak wypadałoby rzecz po imieniu nazwać i określić. Na PG desperat do profesora przychodzi z siekierą. Unosi ostrze i  w akcie bohaterskiego czynu ginie asystent. Trauma. Na AWF-ie siedzą pierwszoroczne studenciaki na auli. Pan doktor wpełza na scenę zamaszystym krokiem, polerując lichego wąsa. Andżelika szepcze do koleżanki „Patrz, ale Alfons!”. A tymczasem Alfons nagle odwraca głowę, spowalnia kroku i kieruje wzrok prosto ku pierwszej ławce. Zapada cisza. A on piękny i uroczysty rzecze tak:
 Poproszę indeks.
– Indeks?  odpowiada struchlała studentka.
 Tak. Proszę.
– Ale jak to? Ja… naprawdę, ja, yy…, jej…naprawdę…
– Proszę! – przerywa bez cienia gniewu.
– Ale przepraszam... – chyba nie ma już deski ratunku.
– Nie szkodzi.
I bierze profesor indeks do ręki. Maluje coś długopisem. Podaje zdruzgotanej Andżelice z powrotem. Sala jakby wyłączona z obrotu wydarzeń tylko zerka to na nią, to na niego.
 Ale jak to! – wykrzykuje Andżelika   Piątka?!?!?
 Alfons musi dbać o swoje dziwki – odpowiada intelektualista, dumnie zakasując rękawy.

Legendy zatem krążą i utrzymują w ryzach stan studencki. Bo przecież nie wykłady i nie nauka, hehe – tylko takie oto bluźnierstwa. Myślicie, że inaczej byłoby na wydziale archeologii?
***

Wypada akurat piątek. Jestem w Warszawie. Zgładzona i zapędzona z robotą pod nóż nie wiem, czy iść w końcu spać, czy dobić się już kompletnie. Los  jak to ma w zwyczaju – decyzje podejmuje bardzo szybko za mnie. Jedziemy gdzieś pod Zamek Królewski. Do SPP? Zamiast błyskotliwie rozszyfrować skrót błądzę wśród NNWP I NSDAP. Łączę Dextera z historią Niemiec. Urzeka mnie magia skrótów. Ich mylące brzmienie.

 Stowarzyszenie Pisarzy Polskich. – uświadamia mnie Olka.  Napijemy się z poetami. Boże mój, Boże  myślę sobie  gdzie mnie dziewczę tam ciągnie. Mam imponować? Mam być ładna? Czy brzydka? Głupia, czy do reszty pieprznięta? Nie wiem zupełnie, co mam myśleć. I czego się spodziewać. 
Jakby to było coś  nowego...


***   
Jedziemy N64. Jest 3 w nocy. Olka śpi oparta o szybę. Czytam poezję Wojciecha B., który to nie dość, że nie daje mi spać to rano zjada mi cały ser z lodówki. W zmęczeniu narzekam na współczesną poezję, a w myślach przeklinam jej egocentryzm do stu diabłów. Jej hermetyczność. I tak jakoś przypomina mi się nagle, o tej trzeciej w nocy, triada króla Mykerinosa, tak o. 



Zesztywniała, osłupła i zimna. I mimo, że boska to, jak but głupia. A zaraz za nią ten nierozwikłany gdański wandalizm. No i pytam, hej Wojtek, jak to Ty myślisz powiedz. Że jak to jest z tymi kośćmi Mykerinosa? I z tą dada-pijacką sztuką miejską? Jak Ty byś to rozwikłał? Bezpruderyjna gra z odbiorcą na zasadach, które nie dają mu szans. Jawna drwina. Śmiech i pijaństwo, a jednocześnie coś pięknego. I smutnego zarazem, bo nie wiadomo, na ile serio pisał to autor. A odbiorca się przejął. Zafrapował. ODWRÓCIŁ GŁOWĘ!

No i uwaga. Attencion. Wojtek B. mówi mi tak: a czemu niby „mieli my”? Może to gra? Może nie zaraz, że się czegoś pozbyli, lub, że coś tam stracili. A może to taki trick słowny i zmyła  że najzwyczajniej w świecie, jak makowiec na boże narodzenie, po prostu ”mielimy”? 
No brawo. To już jakiś krok naprzód.


***

We wrześniu zrobiłam zdjęcia. Kliknęłam nie to, co trzeba i wszystko mi poszło w cholerę. No a przecież nie będę kraść. Nie będę podbierać cudzych blogerskich ujęć. Trzeba mieć jakieś zasady. Jakąś etykę. Jak nie blogerską. Jak nie dziennikarską. Jak nie pisarską. No to może chociaż wypada być wiernym sobie i zamiast iść na łatwiznę poszukać wyjścia z impasu. No to mam ej.

***

Wysyłam Alexandrę der Chomik i Paulynę con Carnę w delegację. Po dwóch dniach dostaję zajebisty, prosty jak dorycka kolumna materiał. Wizualny materiał. Alexandra, nie wiedzieć czemu zamienia mi się w kota. A może w fenka. A prosiłam!


(Wandale odpowiadają) :
tak się zdobywa serca, nie tylko dziewczęce

Problem jednak w tym, że dalej nie wiem, co z takim bogactwem wizualnym tu uczynić. Jest temat. Jest problem. No ale, tak jakby – to w tym momencie wszystko – poza kilkoma zbłąkanymi myślami. Hipotezy rzecz jasna istnieją, ale jakaś argumentacja, jakieś dowody, cokolwiek? No nie. No nie. Czekam na koncept, niczym na mannę z nieba. Szlag zaczyna mnie już trafiać i myślę sobie, że chyba nie mam w życiu czego innego do roboty i że mogłabym zadawać w nim poważniejsze pytania. Oto, co robi z Tobą społeczeństwo – wywiera presję. Jestem bardzo blisko porzucenia faraona i jego przeklętych kości raz na zawsze. Bardzo bliska zamknięcia tematu w ogóle. Oczywiście, akurat w takiej chwili, dzieje się znów zupełnie na przekór. Idę do pracy na 11 godzin. Kiedy wychodzę coś mnie olśniewa... Już kurwa nie wiem, czy to śnieg czy moja manna.
No, ale to jednak październik...
– Prędzej spadłaby manna – dedukuję w duchu.

***

Stoimy przed pubem z piwami regionalnymi. Jest godzina 1 w nocy. Umieram. Chcę spać. Przez trzy tygodnie słucham o stoutach, ipach, aipach, a nawet pipach, czyli tzw. Polish India Pale Ales. Czytam o warzeniu. I degustuję, ile tylko się da. Chciałabym mieć pojęcie. I pracę potrzymać dłużej. Aromaty sosnowe w tym stanie mieszają mi się już z zepsutymi drożdżami. Górne fermentacje mylą z dolnymi. Bursztyny z granatami. Absolutnie żadnego alkoholu nie zamierzam już podnosić do ust. Żadnych degustacji. Żadnych piwowarskich nauk. Starczy. Dość. Kurwa basta!

***

Taksówkarz pali z nami papierosa. Zachwyca się smakiem Tatry i uniwersalnością wódki. Bo ta przecież stać może pod szafą, za szafą, w szafie, a nawet bez szafy, w nieskończoność. Zawsze będzie dobra. ZAWSZE – jako argument traktujący o jej górowaniu nad pozostałymi alkoholami. Jako pasjonaci piwa delikatnie podnosimy kąciki ust. No niech se myśli, co chce – nie będziem prowadzić misji edukacyjnej.
 Haha, no to jest i taka historia, co raczej prawda – Mateusz W. podnosi głos – że w Egipcie, w komnacie samego faraona znaleziono... smalec. Zwykły smalec. Długo mu się przyglądali, ale koniec końców jednomyślnie uznano, że przetrwał. I że po 5 tysiącach lat dalej jest gotowy do spożycia! Wręcz śmiało możnaby go rozsmarować na kromce chleba.
***

No i tak też  po cichu i w kuluarach  się właśnie dzieje. Co z tego, że w laboratoriach nosi się kitle i białe rękawiczki? Dalej jesteśmy ludźmi, kochani. I jak ludzie, a na dodatek jeszcze Ludzie Nauki, cofamy się w takich okolicznościach, w wiek przedszkolny. Z tymże pięćtysięcznoletni smalec to trochę daleko od śliwkowej tarty ciotki czy babki. Trochę daleko od ewentualnego dostania po łapach za myszkowanie po kuchni. Jednak każdy myśli, że przecież to ociupina, kawałek, którego nikt nie zauważy. I gdyby tak zsumować tego typu myślenie każdego, po miesiącu ze smalcu nie zostaje już nic, poza zatłuszczonym puzderkiem. Wszystko zjedli. Wszystko.
***
Oczywiście nie można zapomnieć, że tego rodzaju ekscesy wcale nie miały miejsca w Egipcie. Bo co oni tam mogą wiedzieć o tej swojej kulturze?! Tu przyjeżdżają zabytki! To tu się chleb smaruje egipskim smalcem. To tu się próbki oddaje do ekspertyzy, bo tam oni to nawet prądu chyba nie mają. Ale to już nawet nie o prąd idzie. To już nawet nie o to.
***
Rzecz w tym, że sprawa poszła o krok dalej. A może nawet o krok za daleko. O ile krokiem można nazwać pewne spostrzeżenie. Po krótkiej naradzie zdecydowano się nie upubliczniać wyników badań. A sprawę zatuszować. Ukryć. Bo to wcale, jak się okazało, nie smalec. A przynajmniej nie taki, jakbyśmy to dziś sobie wyobrazili. Niestety – nie ze słoniny. I na pewno nie z nasyconych tłuszczów. Właściwie to wstyd trochę przyznać, ale ze smalcem to nigdy nie miało za wiele wspólnego... To nawet obok smalcu nie miało okazji leżeć.

***

Myślelim, że to smalec,

zmielilim go i zjedlim.

A przecie, o wielki Panie,


***
I pozostaje nam już kwestia prawie ostatnia. A mianowicie nie ma Egiptu bez klątwy faraona. Nie ma kradzieży bez kary. W tym świecie rządzą surowe zasady. Funkcjonują bezwzględnie i naturalnie. Zamiast policji, propagandy, kratek i edukacji. Te liche świeckie wynalazki możemy sobie schować. Tu świat sam reguluje to, co tego wymaga. Jednak rzecz dzieje się w sposób magiczny. Dziś dalecy jesteśmy, by to pojąć. Wszystko jest racjonalizowane. A tam magia przebiega w sferze jaźni. W sferze zbiorowej podświadomości. Naruszając czyjeś szczątki naruszamy pewien "ekosystem". A jeśli szczątki nie są czyjeś, a faraonowe, no to sprawa robi się już poważna. Na przecięciu lądują dwa światy. I cierpią niewinni i winni. Dla sprawcy wandalizmu karą do końca jego dni będzie już życie w pełnej świadomości tego, co uczynili ludzie. Jego wykładowcy. Dzień w dzień świadomość będzie go przybijała do ziemi, jak but do gleby. Nie będzie innej już możliwości, jak całe życie przejść na kolanach.
Nie jest też tak, że archeolodzy na spokojnie wywożą sobie z różnych zakątków świata, co tylko zechcą. Zaraz za nimi podróżują pełnomocnicy zobligowani do odzyskania utraconej własności. Różnie im się to udaje. I różnie się odnajdują w naszym świecie Zachodu. Fakt faktem, nie poddają się jednak i próbują. Niejednokrotnie spotykacie ich na ulicach, cmentarzach, w krzakach, czy śmietnikach. Najczęściej – w Lasach Oliwskich. Te rudy kity śmigające Wam przed oczyma to właśnie oni. Powiecie mi, że to nieprawda. Ale tak przecież nauczyli Was w szkole.
Alexandra der Chomik und Paulyna con Carne, Miasto

Dla bezpieczeństwa moich rozmówców ich imiona w tekście pozostawiam działalności samego przypadku. Zdjęcia pochodzą z Wałów Jagiellońskich. Naprzeciwko starego Żaka. Historia została podjęta i zrealizowana na podstawie źródeł ustnych. Niestety, klątwa faraona ma dla mnie większe znaczenie niż wiarygodność. Dlatego pochodzenia mojej wiedzy w tym wypadku nie mogę wyjawić. No jakoś musicie to przeżyć.

2 komentarze:

  1. Świetny tekst i temat mi bliski. Dzięki herrrla!

    OdpowiedzUsuń
  2. moja interpretacja jest taka że straciliśmy jego kości które to jako IMO dziedzictwo ludzkości trafiłyby do muzeum - a więc miejsca (ponownie IMO) kultury wyższej, a zamiast tego mamy Reality Show, Talent Show i inne ścierwa........

    OdpowiedzUsuń