Wśród nas wciąż są Ci, którzy
wyłamali się ze schematów, wędrują po swojemu i robią to, co lubią. Wierzę, że
ich historie zawsze warto sobie opowiadać, ale ocenicie sami.
Sylwia jest jedną z tych
świetlistych osób, które emanują siłą i pięknem. Ma odważne pomysły na życie,
miłość i podróżowanie. Jest pełną wrażliwości poszukiwaczką i joginką. Od kilku
lat mieszka na Islandii.
Rozmawiałyśmy pod koniec kwietnia w Rejkjawiku pierwszego dnia lata – Sumardagurinn fyrsti o miejscach, bliskości z
innymi i poszukiwaniu siebie.
👉Podawajcie
dalej i udostępniajcie.
Poświęciłam ogromną ilość czasu na
montaż, plan i koncept, a Sylwia opowiedziała swoją historię czule i z
przekazem. Jeśli to fajne wg Was to puście dźwięk dalej w eter. Niech żyje i
się broni, a Tajne Dzienniki będą mogły nagrywać więcej. Bardzo o tym marzą.
Stepankert.
Miasto w Górskim Karabachu, państwie którego nie uznaje nikt. Sprawdzają
paszporty, ale nie dostajemy żadnej pieczątki. Tu niedaleko wciąż toczy się
wojna. Żołnierze pokazują nam którędy możemy jechać, a gdzie czają się
snajperzy. Opalone przystanki, wystrzępione rdzą, w plackach sadzy, domy, które
kiedyś były domami, a teraz są jedynie swoimi fundamentami. Rozciągająca się wokół bieda. Rozorane ulice, rozlewające się pewnie od
temperatury, na pobocze, niknące pośrodku. Pola pomięte ogniem, pewnie z powodu
rozminowywania. Śmigające Łady i Wołgi, bez okien, bez zderzaków, bez lusterek,
niekompletne i cudem nabierające prędkości. Dym, który się ciągnie zawsze
gdzieś z boku – jakoś należy pozbyć się śmieci. A te walają się wszędzie im
bliżej wsi i miasteczek.
Najwięcej paczek po papierosach, nakrętek, wcale nie
butelek po piwie, ale tu chyba niewielu je pije. Znajduję też czyjeś
wypracowanie po rosyjsku. Że to wypracowanie da się poznać wyłącznie po
niebywale czytelnym charakterze pisma, co się nie zdarza ot tak, i po
kreśleniach czerwonym długopisem z adnotacjami na marginesie. Tekst jest
zwięzły, jakby wyuczony, w każdym momencie litery są tak samo pełne i pewne.
Zastanawiam się czy napisał prawdę przepisując to starannie dziesiąty raz.
Dalej ktoś oprawia świnię, z drugiej strony ktoś krzyczy do nas „Zdrastwójtie”.
Punktem centralnym staje się, ale tylko dla nas, zniszczony i rdzawy diabelski
młyn. On budzi emocje, jest kontrastowy. Za linią frontu, gdzie raptem ot tak przechodząc
można zostać trafionym, tu obok pnie się w górę, choć już nie do przodu, bożek
frywolności i upajającego diabelstwa. Wszystko co ryzykowne jest diabelskie.
Dlatego to młyn. Wsiadamy do niego jako dzieci i jeszcze się trochę boimy.
Zabawa nim korzysta z tego dwuznacznego napięcia – czy spadnę czy się zabiję.
Ale teraz już po nim. Nie ma przed czym uciekać, a opowieści o snajperach mogą
być równie dobrze opowieściami dla turystów.
Wojna stoi w miejscu, jak ta
karuzela, zupełnie niepotrzebna, ale jednak z jakiegoś powodu jeszcze
niezamknięta. Choć może są to jedynie mechanizmy państwowe, bo ludzie żyją
jakby żyli zawsze, jakby nigdy nic. Jedzą, śmieją się i wożą ze sobą arbuzy.
Kiedy zatrzymujemy się blisko linii frontu, nieopodal Martakertu, z oliwkowej
Łady wysiada kobieta z arbuzem w ręku. Kroi go dokładnie na tyle kawałków ile
nas jest. Uśmiecha się i mówi:
- Pamiętajcie, że Karabach jest haraszo.
Plujemy pestkami w ruiny, a różowy sok ścieka nam po policzkach.
Każdy z nas na koniec słyszy
uderzenie trąb. „Dziwny pogrzeb” – nie wiem czy popadamy w zadumę czy w obronny
śmiech. Kac dzwoni w uszach, w gardle, w opuszkach palców i w sercu, kiedy
zbliżamy się („Ostatni raz” – myślimy) do Spiskowców. A może to tylko kawałek
Waterboys, który gra ze słuchawek? A może to karetka na sygnale? A może
wszystko naraz? Wszystko inne? Tylko nie to?
A jednak maszerujemy tym samym
krokiem, jak byśmy szli, dzień jak co dzień, do pracy. Za drzwiami zachowujemy
się dalej tak samo, zdejmujemy obrazy ze ścian, rozliczamy pieniądze, parzymy
herbatę, palimy papierosy. Leniwie i bez pośpiechu. Każdy widać jest w ruchu,
skupiony, być może jak nigdy, na wypełnieniu ostatecznych obowiązków. Są jednak
momenty, chwile, które nam się wciskają niechciane, a my bezsilnie musimy je akceptować.
Patrzę na Medyk, która walczy. Skacze, przechodzi, rzuca anegdoty i historie z
rodziny, od czapy i bez sensu. Alex zapada się coraz niżej w poduszkę starego,
czerwonego krzesła i wbija wzrok w parzony rumianek albo w ścianę. Na co dzień jest
blada. W lato zawsze nosi czarny kapelusz, który ją chroni przed słońcem. Teraz
naprawdę znika. Jarek pogania do pracy, żartuje, a jego twarz, pogodna do
granic, ujawnia niezwykle sprawne włókna kolagenowe, które jeszcze pewnie przez
kilka lat nie pozwolą rozpętać się burzy w jego wnętrzu. Majki wchodzi po kase
i wychodzi. Grzesiu, z wstrząśnieniem mózgu, po nocnym ekscesie jest z tego
wszystkiego zwolniony. Daniel śmieje się i rzuca suche żarty. Jego kolarka jak zawsze stoi oparta o znak na
chodniku. Wszyscy pakują, ile się da do kieszeni, plecaków, kartonów, worków z
Ikei. Nikt tego nie przyzna, ale każdy chciałby zabrać jak najwięcej, jak
najwięcej tego, co tu przeżył i co kochał, zaklętego w głupie przedmioty, do
domu.
I wtedy Medyk puszcza sztandarowy,
wiejski kawałek wszelkich zakończeń i happy endów „To już jest koniec”. „Zabij
się” – każdy z nas myśli po cichu. „Zabij się, wyjdź, zgiń, tylko tego nie
puszczaj”. To tak nie było, to nie to. My kończymy inaczej. Kończymy bez słów.
To wcale nie jest tak straszne. Życie toczy się dalej. Wszystko płynie – ktoś kiedyś
powiedział. Ale jak to skomentować? Co powiedzieć? Słowa wiszą nam w kącikach
ust, jak martwy naskórek. Prędzej nim zapłaczemy, niż zwykłymi, ludzkimi łzami.
Brak łez tworzy z nas jeden organizm, którym chcieliśmy odejść, na koniec, jak
pokonany superbohater.
***
Innego dnia szwendamy się z Medyk po
pobliskich ulicach. Jemy kluski śląskie w Bambino, pijemy kawę i smakujemy
darmowe lody (z okazji utraty pracy) u Pana Kotka. „Idziemy tam?” – pyta mnie
M. „To nie jest najlepszy pomysł” – mówię jak starsza siostra. Choć i tak
obydwie wiemy, gdzie poniosą nas nogi. Szyby powleczone są od zewnątrz folią.
Szyld wisi niewzruszony. Patrzymy tam tylko raz, a potem nie patrzymy już na
nic.
***
Dwa dni później Przemek załatwia interesy
po Warszawie. Sadzam się jako pasażer w roli niewzruszonego worka kartofli. Wszystko
już ogarnięte. Gdzie teraz? To chodźmy tu. Potrzebuję krem. A teraz nowe
ciuchy. A teraz papieros. A teraz inną stację w radiu. A tu zbudowali nowy
budynek? Jak on śmiesznie wygląda. P. kładzie mi rękę na kolanie. „Przestań!” –
od razu prycham, a on patrzy wątpliwie, z pytaniem. „Wszystko okej”?
„Tak, wszystko, nie widzisz? W ogóle nigdy nie
było lepiej!” – wykrzykuję myśląc o kawałku Lou Reeda „ I’m so free”, a potem
skórzany fotel szybko formuje kałużę z oczu. Głowę wciskam najgłębiej jak się da. „Jedź!
Jedź! Nie zatrzymuj się jedź”.
***
Wszyscy spotykają się dalej, mniej
albo więcej. Samochody pędzą Marszałkowską. Ptaki wracają, rozkwita wiosna, kiedy
stojąc ostatni raz pod Kwaterą Główną pierwszy raz od czterech albo pięciu lat usłyszałam
tramwaj.
Zbliża się koniec października, a jest tak ciepło, że
aż trudno w to uwierzyć. Kładę dłoń na ziemi, a ona ogrzewa palce. Liście
spadają powoli, w blasku, iskrząc, jak płatki śniegu. Coś się dzieje. Nie wiem
co, ale to jest fala.
Jedziemy do Gdańska. Gary Hell jest w szpitalu. Muszę
się napić żeby iść dalej ze strachem pod rękę. Długo szukam oddziału, gubię się
w labiryntach i windach. Chodzę po piwnicach stołówki, w której czuć zapach
gotowanych ziemniaków i głos Kylie Minogue.
– Nie, nie, nie mogę tego ogarnąć – zrywam lakier z
paznokcia, a lekarka, która odwozi mnie
windą na właściwe piętro trochę się śmieje. Patrzy przed siebie i przykrywa
policzki ogromnymi rzęsami, którymi pewnie dałoby się zebrać cały kurz ze
stolika.
Uderzam obcasami w podłogę korytarza pewnie i nerwowo.
Słyszę zza pleców:
– No, Dzień
Dobry, tutaj, tutaj! – śmieje się Gary.
Idziemy na siebie pierwszy raz jak czołgi i
przemierzamy pół holu w uścisku. Rozmawiamy klasycznie o pieniądzach,
zabójstwach, o Jarku i miłości. Coś spada nagle na ziemię.
– To Twój
telefon – mówi, a ja go podnoszę.
– Nie, to Twój
pilot od telewizora. Jak ci się podoba?
– Telewizja? W
ogóle mi się nie podoba, ale pilotem jest dobrze zostać.
Używa słów coraz szybciej, patrzy mi w oczy i upewnia
się, że rozumiem, ale ja nic nie rozumiem. Nic tylko siedzę z nim w szpitalnej
pościeli i właściwie to tak to wygląda. Kolanami wbijam się z wierzchu w
pierzynę, w jego życie, przeszłość, stoję już po kolana w tajemnicy. I kiedy
słucham głowa zgina mi się delikatnie, jak na łódce. Pod wpływem padających
zdań, które ciągną jak fale, zaczyna mną bujać. Czuję, że oczy mam śliskie i
miękkie – to nie będzie bezpieczne.
– Czy ty mnie
jeszcze lubisz?
– Kocham cię
Gary.
– Jakbyśmy się
tak prawdziwie połączyli to wiesz…
– ciągnie dalej.
– Wiem.
– To byłby
koniec świata.
– Albo
początek. Nie do wytrzymania.
– No nie do
wytrzymania, chociaż ja śpię z tobą cały czas, a ty już zawsze będziesz ze mną
w ciąży.
Dalej kiwam głową, nie da się tego lepiej powiedzieć.
Tulimy się do siebie pierwszy raz. Jak koty do nóg
krzesła albo jak mrówki w wirze własnych namiętności. Jedna na drugiej. Całuję
go, na sekundę, dwie przywieram do jego warg. W tym uścisku coś się dzieje,
więcej niż można napisać. Młodniejemy, cofamy się wstecz, ten ruch nas
wymazuje. Jest już tylko ruch. Białko jego oka znów mnie świdruje, zaczyna
razić, już boli. Boli. Zaczynam pęcznieć, a potem opadam głową na kolana, jak
balon, z którego ktoś spuścił powietrze. Pozycja dziecka – nie myślę, tak się
po prostu dzieje i nic nie można na to poradzić.
– Daj mi rękę –
szepczę bez siły. I kładę się w niego coraz niżej, zaczynam niknąć. Gaz ze mnie
ucieka sto razy bardziej niż na kacu. Nie wiem zupełnie kim jestem. On trzyma
mocno, a kiedy winda w końcu zamyka drzwi ten gorący głos zostaje u góry i nie
przerywa. Powoli także znika. Powoli wszystko znika.
Jadę w dół. Trzymam się z całych sił poręczy, bo
telepie mną już, jak łodzią podwodną, która miarowo opada na dno.
Nigdy nie było i nigdy nie będzie nic więcej. To jest
wszystko. Jedyna siła na ziemi, która czyni cuda. Jakiś promień albo piorun w
tej szarej mgle. Sama nie wiem, nie warto wcale zbyt długo się zastanawiać.
Obudziłam
się z myślą, że jest świat gdzie indziej. Przecież pośród bałaganu w pokoju
można dalej smażyć naleśniki. Iść do monopolowego po bitą śmietanę, banany i
czekoladę. Więc szłam po Przymorzu o trzeciej w nocy. Z balkonów leciały
butelki i dźwięki meczu wyświetlanego w telewizji. Ulice były mokre od śliny,
puste i pachnące bzem, a do monopolowego kawał drogi.
Przed
niebieskim płotem spotkałam koleżanki. Paliły cienkie papierosy na
chodniku. Jedna z nich się bardzo zmieniła. Cieszyła się. Obok niej stał silnie
zbudowany mężczyzna, blond włosy opadały mu za ucho kiedy całym ciałem
przywierał do niej i chował ją sobie pod kurtkę.
"Nie wiedziałam, że to było takie proste" − zaskoczyła mnie powolnie
wypowiadanym zdaniem − "Zrobiłam to po prostu od razu.", a on dodał: "Rozumiesz no, cały czas to robimy. Zawsze od razu. Na
co tu czekać".
Monopolowy
był także punktem ksero. Ludzie tworzyli długa kolejkę za drzwi. Wiatr wpadał z
zewnątrz. Wbiegła dziewczyna w długich włosach. Wiedziałam, że ją znam.
Spuściłam głowę i pozwoliłam jej się wepchnąć przed siebie. Pisała ważną pracę.
Jedni kupowali alkohol i liquidy do e-petów, drudzy bitą śmietanę do
naleśników, a ona kserowała notatki i strony mądrych książek. Wszyscy w miarę
się znali. Pozdrawiali ruchem dłoni lub szuflą jednej w drugą.
Tego
dnia wyszłam z pracy rozbudzona i z klejącymi oczyma. Młody księgowy, korposzczur
ze Stejta wymyślił piękną metaforę. Perła i Rowing Jack. Bardzo zagrały mi nuty
buntu w jego błękitnej, starannie wkasanej koszuli. Na codzień nie mógł mieć
tych drobinek zbyt dużo. Co rano starannie ją prasował lub jeździł po niej
rolką przeciw mechaceniu się materiału. Zawsze myślał o Perle choć pił Rowing
Jacka.
"Trzeba
się dostosować do tego, co się utrzyma. Nie można zatrzymać się w wynajmowanym
pokoju. Prawdziwe życie toczy się w kawalerce"
− mówił oglądając palce u rąk, jakby już nosił na nich ozdobne sygnety, rodzinne
pamiątki i sztandary tytana pracy.
"Nie
wiem Marcin, w mieszkaniu mam trochę prusaków. Już się przyzwyczaiłam, że
biegają po brudnych majtkach i sztućcach. Nikt jeszcze tak tego nie obrandował
jak życie z kredytu. Może powinien. Istniałyby wtedy firmy trudniące się
wprowadzaniem karaluchów do mieszkań. Zbijałyby w chuj pieniędzy. Ja zbiłabym
ciebie. To byłaby moja firma, a ty wierzyłbyś, że karaluchy są ci potrzebne,
choć świat wcale nie zmieniłby się aż tak bardzo".
Rzucił
butelką. Biegliśmy po ulicy. Było mi zimno, a ruch to najszybszy sposób by
rozgrzać ciało. Rzucił butelką, bo nie był Perłą, ani karaluchem, którego ktoś
w nocy miałby się szczerze przestraszyć. Rzucił butelką w kształcie granatu w
zebrę na jezdni, świeciło czerwone światło, ale nigdy nie zmieniło się to, co
chciało. Świat rzadko kiedy naprawdę się zmienia. Dlatego kiedy wróciłam do
domu o trzeciej w nocy do miski wtłukłam jajko, mąkę i mleko. Grube placki
smażyłam na patelni z teflonu. Czegoś mi jednak brakowało. Ubrałam buty
i poszłam do monopolowego po puszkę bitej śmietany.
Sharjah.
To było kilka lat temu. Małe miasto, które obrosło drapaczami chmur wokół
jeziora. Godzina drogi od Dubaju
autobusem. Była noc. Ludzie piknikowali na trawie. Całe rodziny. Laski odziane
w czarne habity i ich córki w kolorowych turbanach rozkładały przekąski z wiklinowych
koszy. Dzieciaki grały w nogę lub niezdarnie podrzucały lotki w badmigtona. Gdzieś
obok smażył się grill, a łódki bujały się za balustradą niemal jak przed regatami w Olpuchu. Szliśmy w kilka osób i nie dowierzaliśmy.
Wycieczkę
zaproponował miejscowy lokals, który był wniebowzięty oprowadzeniem przybyszy z
Europy po okolicach. Pracował w jakiejś poważnej firmie, która zajmowała się
głupotami. Śmiał się, kiedy mówił o swoim szefie hindusie:
− Powiedz mi no − nie wyrabiał z beki − jak mam traktować tego gościa poważnie,
jeśli zabiera mnie na wykwintny lunch i pałaszuje go gołymi rękoma?!
− No nie wiem − ignorowałam go − może sam spróbuj?
Chodził
zawsze w białej koszuli i garniturze. Miał długie rzęsy i nazywał się Majed. Odkąd
przyplątał się za scenę, gdzie w przerwach wypijaliśmy całe bukłaki wody i
paliliśmy tanie miejscowe szlugi, nabijane trocinami i haszem, został już z
nami na dłużej. Podrywał dziewczyny z Ukrainy. Długo chodził za Iriną, której
nie brakowało temperamentu. Jej uroda, kiedy w suto zdobionym stroju carycy
kołysała się w mimetycznych ruchach na ulicy, sprawiała, że śnili się na nią
wszyscy. "Pizdiec" − krzyknęła raz jednemu absztyfikantowi donośnie − "Paszoł won". Wtedy Majed momentalnie stracił ją z oczu. "Tylko
kurwa krzyczy na ulicy" − powiedział mi nagle − "To nie jest kobieta
dla mnie". Tej nocy w Sharjah szlajał się zatem za mną. Tak już mu
zostało do końca naszego pobytu. Zakochał się we mnie Syryjczyk.
Irinka/ fot. Volodymyr Palylyk
Cały
czas chichotał. Długie nogi latały mu bezwładnie przed nosem, kiedy bujaliśmy
się darmowo na festiwalowych karuzelach. Te dwa kościste szczupaki, ich
absurdalny wygląd, rozśmieszały mnie do rozpuku. Kiedy tylko to zauważył zaczął
wywijać i skręcać nimi jak klown. Zastanawiałam się kiedy rozbije głowę, ale
śmiechu było wciąż pełno. "Po co tu przyjechałeś? Tak Ci tu dobrze?" − spytałam go jednego razu. Dubaj miał dla mnie zbyt dużo bajery, ociekał szkłem
i pustką. "Sam nie wiem. W Syrii czeka na mnie przyszła żona, a potem
wojsko. Nie interesuje mnie to. Chciałbym jechać dalej na wschód. Chciałbym
zobaczyć śnieg". Zdziwiłam się. Zachwycał się zimą jak wariat. Pokazywał
mi zdjęcia. "Majed, to nic specjalnego, serio". Odpowiadałam. "Prawdziwy
śnieg istnieje tylko chwilę". Nie wierzył mi. "Kupię Ci w spreju".
W
Dubaju nagle spadł deszcz. Ulice były całe mokre, a miasto wręcz sparaliżowane.
Ludzie nie nawykli zupełnie do takiej pogody. Uciekali już kiedy kropiło.
Schowałam się pod jedną z blach maszynerii, przeskoczyłam przez bramkę i kucając
już paliłam papierosa. Delektowałam się wreszcie zapachem burzy. Oczywiście Majed
przylazł tam za mną. Byłam już na niego wściekła.
− Załatwiłbyś mi jakiś alkohol? Dziś dobrze by
było się napić. − spytałam.
− I can take you to the club if you want − był
nudny, a mi nie chciało się już dłużej ściemniać.
− Majed, nie chcę, rozumiesz? Chcę się napić, ale nie z Tobą, okej? − zrobiło się
dziwnie. Nieco przegięłam z prawdomównością.
− Ok, but you won't change it. I will love you anyway. − po chwili odparował złożywszy ręce.
− Ty pojebie − zaśmiałam sie ze strachu − W Europie mit rycerza już dawno upadł.
− Not for me. You have a secret inside. You're princess. − powiedział.
− No tak. To może w takim razie pokaże Ci czego słuchają księżniczki? − zaproponowałam − słyszałeś kiedyś punk rocka Majed?
Devo
Pokręcił
tylko przecząco głową. Wyciągnęłam słuchawki i zaraz wybrałam najgorszy numer (Slap your mommy) z płyty wyprodukowanej przez Briana Eno i Davida Bowie − Q: Are we not man? A: We Are Devo. Gitara
wskoczyła z krzykiem w dziko pojebanym rytmie, szalejąc jak chorągiewka
na huraganie. Zaraz za nią wokal, trochę Howard Devoto z Magazine skrzyżowany z fisiującym Adicts tylko że w tempie razy dziesięć. Brzmiał jak terkoczące ćwiczenia na dykcję,
zupełnie nie do skumania, z sensem dawno wytrąconym gdzieś daleko w kosmos.
Byłam pewna, że po tym sobie po prostu odpuści, że w ten sposób ukrócę starania
męskiej Szeherezady. Mózg logicznie myślącego człowieka ścinał się przy tym
kawałku jak białko jaja. Majed upadł na ziemię. Przestraszył mnie. Nagle podciągnął
nogi do góry, te dwa kościste szczupaki, i zaczął nimi trząść, jakby właśnie
dostał ataku epilepsji. "O w mordę, to mu się podoba" − zaczęłam
znowu się śmiać, a on uderzał gołymi łokciami o ziemię, po czym parskał jak
stado dzikich koni i mielił w powietrzu językiem. "To tego tam słuchacie?" − pytał rozradowany. Przyciągnął mnie do siebie i dalej w roli paralityka pluł
dookoła. "Taka joga chaosu, nie?" − powiedziałam − "Akcja-reanimacja!" Rzucaliśmy razem włosami i tarzaliśmy się po ziemi nabijając sobie siniaki. Byliśmy znowu na karuzeli.
Kiedy
wyjeżdżałam dał mi swój mały portrecik. Po jakimś czasie w końcu wrócił do domu. W Syrii sprawy
przestały iść gładko. Wysłał mi swoje zdjęcie w mundurze i z karabinem, który
sięgał mu biodra. Myślałam chwilę jak go tu ściągnąć. Jeszcze nikt w Europie
nie wiedział o gorzejącej wojnie domowej. Potem wysyłał mi filmy z telefonu. Rzucali
cegłówkami w jakichś kolesi, którzy stali przy ścianie z rękoma na głowach,
jednego dźgali nożem po plecach, a on padał na ziemię, zasłaniał się i czekał.
Trwało to długo. Od bardzo dawna nie mam z Majedem kontaktu. Podejrzewam, że
nie żyje.
---
Ten
tekst dedykuje Tobie Majed, gdziekolwiek jesteś. Mam nadzieję, że w końcu
poszedłeś na sanki.
długo chodziłam za G.H, długo go szukałam, wydłubywałam spod spodu,
żeby odkryć w końcu, że Nic tam nie ma, G.H to człowiek wydrążony,
i teraz to on za mną chodzi, wciąż śmiesznie i strasznie
Stałam na peronie w Sopocie, patrzyłam na tory. Mimo
rozbudowy dworca dziwiło mnie, że biegną po ulicy, która w dodatku upstrzona
jest tonami, rozdłubanego i ostrego nawet dla kół
samochodów, kamienia. Naprzeciwko, dalej za drogą pociągów, w oparach,
gorącego, upalnego powietrza falowały delikatesy. „No tak – to przecież po to
tu jestem” – olśnił mnie nagle cel mojej wizyty, choć tempo tej reakcji,
jeszcze bardziej leniwe, podpowiadało gdzieś w tyle stan snu. Nie tracąc czasu
zeskoczyłam z brzegu stacji. Nogi ślizgały się po nierównościach, a obcasy
butów grzęzły na krótkie chwile pomiędzy kamieniami. Było to jednak ledwie
zauważalne, bo cała koncentracja leżała tam po drugiej stronie torów. Weszłam
do sklepu i już byłam w grze. „Cześć Gary, powiedziałeś, że nauczysz mnie
tańczyć jak Ty. Przyszłam, żebyś to zrobił.” W odpowiedzi
poczułam tylko ciche, jak mrugnięcia oka, rozmycie, wyjęcie całego koloru. Hell
ledwie chuchnął.
„Tutaj mieszkam” – wskazał ręką mały, szmaciany
namiocik na brzegu boiska opuszczonej areny. Blachy stadionu, pokryte rdzą,
przepuszczały w zaokrąglonych wykończeniach ścian zleżały i ciepły deszcz. W
ostatnich chwilach trzymał się jeszcze bluszczu, który bezpardonowo obrastał
kościec całego obiektu. Słońce wpadało raczej od niechcenia, bokiem. Panował dziwny klimat. Wilgotna mgła mieszała się z
parnym, przedzierającym z zewnątrz blachy, powietrzem. Do nosa natomiast
dochodził delikatny zapach metalu. Siny i obojętny. Gdyby nie świadomość
hermetyczności tego miejsca, jego formy kapsuły, z powodzeniem dałoby się w
skraplającej się atmosferze zawiesić nóż.
Przy namiocie tlił się niewielki ogień, zupełnie nie
czyniąc przeszkody dywanowi, krótko ostrzyżonej murawy. Usiedliśmy.
Zamieniliśmy parę nieistotnych słów, aż nagle zasnęłam. Obudził mnie koszmar.
Spotkałam w nim Garego. Nie było jak zawsze. Kłóciliśmy się. „No pokaż się” –
powiedziałam – „Przestań już
kłamać”, "Ta zabawa dobiega końca, ta zabawa jest nudna"! I jak na zawołanie, momentalnie
złapał się za głowę i oberwał skórę z czaszki. Zrobił to jakby zdejmował kapelusz,
w pełni dostojnie i elegancko, tylko zamiast królika pojawiło się coś innego i
było „o niebo” gorzej. Głowa spod spodu wybuchła do góry, nienaturalnie, jak
góra kilkutysięcznym czasem wysiłku trzęsienia ziemi – w sekundę, jak nagły
skok węża, siłą ryku, decybelami własnego wiatru zepchnęła mnie w sam kąt, sam
próg wszechświata, kraniec jeszcze większej areny:
ostry jak klinga spojler
z tak żelazną konsekwencją
połyskując srebrnym lakierem
na torze wyścigowym Ricardo Tormo
definiuje na nowo
opływ powietrza
ustawia pod dwoma kątami
huragan mocy
a dwie rury wydechowe
brutalnie wtkwiwszy się w zakręt
poprawiają trakcję
dodatkowa masa, maksimum, po szybach
jak widz w kinie
z ultraszybkim refleksem
przeraża i upaja jednocześnie
kiedy w połowie filmu
żart
błyskami świateł kolejno odlicza litery startu
T…
H… E… E N D!
bardziej mniej niż więcej, ale dobra płyta!
Zanim zdążyłam skonać na atak serca, a mózg jak wyżymany przez durszlak miał zasiać gwiazdy, ze snu wyrwał
mnie Gary.
- Co to?! Co jest? – opędzałam się jeszcze od niego
– czemu mnie trzymasz? Puść mnie!
- Spokojnie – powiedział Hell w pełni dobrotliwie
gładząc palcami skórę mojego nadgarstka.
- Nie, nie mogę. Boje się! Boje się! Co to kurwa
było!? Co zrobiłeś? – panikowałam.
- To był sen. – odpowiedział w tym samym tonie.
- Nie! Nie… Niemożliwe. To było naprawdę.
- No chyba oszalałaś! – prawie się ze mnie śmiał
wariat – mamy czas. Teraz opowiem ci wszystko. Palisz? – otworzył paczkę obleśnych
Winstonów.
I opowiedział. Od początku do końca. Im więcej mówił
tym bardziej strach odchodził w niepamięć, a sens jego słów zdawał się kleić,
jak nigdy dotąd. Mówił już wtedy ludzkim głosem, jak chłopak, kolega z
podwórka. Wyjaśnił mi wszystko, co mogło być przedmiotem wyjaśnień. Sens wszystkich rzeczy
wlał mi do głowy, jak ciepłe mleko. Nauka nigdy nie była tak lekka i piękna.
Wiedziałam, że muszę to wszystko zapisać. Że to trzeba utrwalić. Przekazać
dalej. Ale wciąż pojawiały się nowe wątki i potrzeba rejestru gdzieś upadała w dal,
byle tylko nadążyć. Kiedy skończył długo patrzyliśmy sobie w oczy. Nic nie było
już ważne. Skoro wiem wszystko nic nie ma już sensu.
Wtedy się obudziłam. W Warszawie, w swoim łóżku.
Trochę zdziwiona, trochę oniemiała. Wszystko, co mi powiedział naturalnie
zapomniałam. Obrzydliwie się z tego cieszę.
mogłabym trochę szlifować, mogłabym zrobić mocniejszy nagłówek i być bardziej precyzyjna. to jednak po primo dzienniki, secundo może to właśnie zakłócenia i tarcia pozwalają jeszcze w dzisiejszym kozackim świecie istnieć, robiąc to sobie bez żadnego wyrzutu
fot. Dawid Rutkowski, na zdjęciu: tajnedziennikigdanskie
Ambicja i pogarda leżą
prawdopodobnie gdzieś na lewej stronie, odbite w krzywym zwierciadle huxleyowskiej Republiki Świata, która głosi: „Wspólność, Identyczność,
Stabilność”. Społeczność OFF Festivalu, społeczność w ogóle z trudem w Polsce
identyfikowalna, kryjąca się heh(!)-postrzeżenie na marginesie obecnego systemu, poza niskim mainstreamem to właściwie trochę jak żart. „Hipsterzy”
(przyjmijmy już tą kaleką i wcale przez to adekwatną formę!) to antyrealizacja
tej antyutopii „wspaniałego” świata, która w tym wypadku może zabrzmiałaby: Indywidualność, Atomizacja, Novum(?). To bycie na przekór właściwie nie owej „reszcie”,
ale własnemu wyobrażeni o niej. To bycie na przekór własnej wyobraźni, a przez
to i sobie. Paradoks na paradoksie. W podręczniku z okładką w czerwone róże Rojek mówi: OFF „to celebracja wolności, wyobraźni i
indywidualizmu”. I tu oto wiem, że należę i do Was ja sama. Że wcale nie jestem lepsza. Czuję do tych
haseł pełną niewypowiedzenia pogardę.
Pogarda dla was każe mi pogardzać tym miastem, więc odwracam się od niego.
Jest świat gdzie indziej!
Szekspir, Koriolan, akt III, scena 3
***
Patti Smith zaczęła od
samego początku, numerem jeden, kawałkiem „Gloria”. Grali równiutko, ale
trochę wolniej. Oszczędniej. Może trochę starzej, ale w bardziej wyważony
sposób. Zdobyła mnie na tym koncercie prostota, NIEZMĄCONA WYDZIWIANYM BLICHTREM CZYSTOŚĆ PRZEKAZU, podbite oczywiście legendą. Oglądałam już różnych dziadów pankowców i każdy okazywał się niczym więcej jak dinozaurem w dobrze nagłośnionym muzeum, który totalnie zapomniał o czym napisał kawałek 40 lat temu. Z kolei kapelki dzisiejsze, młode, jak do tej pory operują sobie muzycznym pieszczeniem, gębą, głupią grą wstępną, która nie kończy się na niczym, nie stawia ani kropki nad i ani na końcu zdania. Jest jak firanka falująca nad okienkiem, albo długie rzęsy spadające na policzek. Możecie mówić, że szukacie tym flirtem formy, ale jeśli przybiją wam za to brawo to prawdopodobnie już tak zostanie. Od tego są chyba dziś właśnie instytucje kultury, co? Coraz mniej mam ochotę wierzyć w to, co one promują. Coraz bardziej chciałabym być od nich dalej. Od wszystkich tych przetrwalników, pamiątek, wychowanków i kombinujących animatorów, który podpawiadają "co jest dobre" i wkurwiają lokalsów. Po co właściwie grać tą muzykę? Może przesadzam. Czy ona ma zmieniać świat? Naprawiać? Nie popadajmy od razu w takie szaleństwo. No ale zamiast plumkać sobie jak woda z kranu po zmroku mogłaby człowiekowi czasem zagrozić, zabawić się, zaryzykować. a nawet nie. nie trzeba tak dużo. wystarczy jedno - mieć coś do powiedzenia. Cóż, ale to trudne. Trzeba się trochę odsłonić. To niebezpieczne. Lepiej pozostać tym pieprzonym "tkliwym nihilistą opanowującym pozycję dystansu". W końcu to nawet ładnie brzmi, prawda? I jest całkiem śmiesznie. Można się trochę pośmiać. Z daleka zawsze można.
Miej dystans dziewczyno! Śmiej się z tego wszystkiego śmiej! Śmiej
się z Andrzeja Dudy, śmiej się z klapek Kubota, z parawanów stawianych nad
morzem, śmiej się ze swoich studiów, śmiej się najbardziej z szukania pracy, z
hajsu, za który masz przeżyć, ze złotówek, które bardziej się śmieją z ciebie,
ale śmiej się, śmiej się, że nikt nie wie o co Ci chodzi, przecież tu sami
debile, śmiej się z Masłowskiej, śmiej się z Baudrillarda, śmiej się ze
swoich uczuć, ŚMIEJ SIĘ ZE SWOJEGO PŁACZU, z własnej samotności, śmiej się
kurwa ze śmiechu, BĄDŹ IRONICZNA (to lepiej wygląda), zabij ten świat kurwa śmiechem, zabij go,
śmiej się wchodząc na jego szczyty, śmiej się kopiąc wierzchołki, śmiej się, ze
wszystkiego, co wyżej, umieraj się śmiejąc, wtedy może to jakoś prze(s)oczysz.
Nigdy nie dopuść siebie.
Bunt tej baby, bunt Patti Smith, jej autentyzm, własne stanowisko, siła, ale nie tyle jako charyzma, były mocą
przenoszenia kurwa gór. Tylko nie czuło się tu bardzo pankowych pazurów, tego
rozedrgania, kociego nastroszenia. AGRESJA była wypunktowana, skoncentrowana,
podbita wyraźnym przekonaniem, ale cały czas bardzo zwierzęca. Czy ktoś w dzisiejszych czasach wśród nas jest o czymś rzeczywiście przekonany? I nie boi się "kiedy trzeba" pierdolnąć w stół? Nasze pokolenie to jakaś magma sćpanych myśli tocząca się to tu, to tam, mucha utopiona w jogurcie, w którym nie ma nawet prawdziwej truskawki. W tekstach Patti nie było wstydu, a w głosie
żadnej obawy. Jej nadzieje, moje nadzieje, jej marzenia, moje marzenia, jej
strachy, moje strachy Patti układała z namaszczeniem przed widzem. Tkała to na
oczach całej publiki. spróbuj się z tym zmierzyć cwaniaku - wynieść swoje największe słabości na scene - wyjsc i zdjąć maskę. Prawdziwa
prostytucja. Prostytucja, która nigdy nie brzydzi się własnym ciałem. Nie chowa
się za gitarą, ani mikrofonem. „Człowiek” jako najważniejsze na scenie
narzędzie. Jego pryszcze, spocone ręce, małość zapędzona, zduszona w wielkości. To my przecież, tak boscy i tak ułomni - niezmiennie. Tu już nawet nie o tą Patti chodzi. Dziś muzycy mało są
dla ludzi. Uciekając od popu stają się popem. Mają coraz mniejsze płuca. Nie mówię, że mają być zawodnikami, no ale mogliby się odważyć, mogliby coś przełamać. Jeśli nie tekstem, jeśli nie głosem to parą nóg chociażby. Albo rąk... Pewnego razu Tomek Świtalski opowiedział mi małą historyjkę o Janku Rołcie:
"Janek Rołt był po prostu totalnym odlotowcem, co prawda był jeszcze dobrym perkusistą do tego wszystkiego, (…) ale wcześniej był kimś kompletnie z innej bajki, zanim się zadał z tym uporządkowanym światem rock’n’rolla itd. to tworzył własną muzykę, własny lot. Jak dziewczyna robiła mu wyrzuty o to, że koleżanki mają biżuterię, a ty jesteś sławnym muzykiem i nie masz dla mnie na kolczyki to sobie obciął mały palec u lewej ręki, dał jej i mówi: „Zrób sobie! Będziesz miała najlepszy w mieście”!
Te płuca zatem to może po prostu takie wady
genetyczne, może skutek Czarnobyla, a może zwykła rozedma. Dziś muzycy to majstrzy
i mechanicy ponad miarę, wyprani w perwolu. Niemi i głusi, kiwający technicznym, że odsłuchy zjebane. A jednak znać ich to czasem być albo nie być. Możesz zostać z resztą frajerstwa, które kupuje Ewe Farnę i tańczy w Sopocie, gdzie jeśli jesteś typiarą będą często cię uświadamiać, że nie powinnas myśleć, bo to w złym guście, to zbyt egzotyczne. że zostaw to kurwa już lepiej komu innemu. po co się w ogóle masz tak przemęczać? postawie ci lepiej drinka. A możesz też nie znać jednej akurat ważnej kapeli i Twoja "elitarność" w innym z kolei gronie zjawi się pod wielkim znakiem zapytania. Cały czas jesteś lustrowany, oceniany, mierzony, czy w ogóle warto z tobą gadać. Gówno. Kim jesteś - pojawia się ten wzrok. Nie jesteś swój, nie jesteś nasz. Czar wspólnoty nagle pryska, kiedy powiesz, że w sumie w piździe masz już te całe rozmowy, że zróbmy coś, jedźmy gdzieś, zamiast w kółko pitolić, komu jakie plumkały harmonie, kto grał grooviaste bity, a kto był nierówno. Czynnikiem napędzającym sztukę nie jest TREŚĆ, a chęć zaimponowania, zrealizowania własnej ambicji. Artysta nie zabiera głosu, żeby powiedzieć coś w swoim mniemaniu ważnego, artysta zabiera głos żeby mówić, żeby być. Treścią oczywiście nie muszą być słowa, żaden przekaz werbalny. Za 50 lat puszczą Was w pendolino i żadne dziennikigdańskie do tego nie sięgną, będą rzygały w kiblu, tą całą tęczą nazw i pojęć muzycznych kolorów i całego hipsterskiego archipelagu, szerokiej kolonii, wyspy rozległej nibylandii, w której wreszcie swoje borderline można nazwać indywidualizmem. w środku pociągu natomiast niebieskie koszule się grupowo zbranzlują i w akcie miłosierdzia, "uczucia" wspólnoty zaproponują włączenie lampki do czytania sąsiadowi. będą wiedzieli, że są swoi, bo do leniwego tukotu kół pociagu zagra im chopin, przecież za to właśnie zapłacili, skapitulowali przed kapitałem, wygrali swój komfort ambicją i pogardą, bilet kurwa kosztował 2 stówy, to graj chopinie, napierdalaj w te klawiature; graj jacy my piękni: to po to ta muzyka?
To wszystko szczególnie wspisuje się to w nadmorski klimat. Chłopaki
siedzą na plaży. Z boku. Patrzą w morze. I zajebani baką idą łowić ryby. Na brzegu znajdują
śledzia i mówią: ”Hej! Chyba coś znalazłem, może coś z tego będzie?” Zanoszą tę rybę do studia. Ale ona jest zdechła. Szarpią się tam z nią dość długi czas.
Przykładają wargi do jej warg. Piszą teksty bez tesktów. Melodyjnie. Po angielsku. Dmuchają powietrzem naprzemiennie bez końca. Ale
w końcu się udaje. Wydają płytę. Wydają rybę. Zrobili coś pięknego, co
pachnie świeżością, urzeka harmonią. Zmontowane jest cudnie. Z ryby powstała wydmuszka. Świat idealny, który nie zniesie żadnego buta. gruchnie aż miło
Ryba jest zupełnie
pozbawiona kontekstu. Wyrwana z korzeniami, gdyby miała korzenie. No
ale nie pływa już przecież w wodzie. Tylko pływa tu w naszej wyobraźni, w naszej
wolności, w naszym indywidualizmie, wszyscy zachwycają się nią. Ona jest nami. Ona jest piękna. Ma kolorowe włosy. T-shirtem udaje rekina, a jej usta w napięciu chichoczą z kultury masowej. To piękne, ale ona jest kurwa martwa.
Dzień Dobry! Lepiej być błaznem niż bufonem. Bo być bufonem to tak jak być martwym. Miłego dnia.
To takie
superunikatowe. Pełne polotu. Pełne pomysłu. Lepsze. Bez bruzd, bez
załamań. Gładkie. Odgrodzone płotem od plebsu, wysokie w jakości, niedostępne reszcie. I dalekie, dalekie tym plażowym parawanom warszawskim i
morskim sinicom. To piękne, bo POZA ŚMIERCIĄ, poza tą ciemną stroną. BEZ REWERSU.
Społeczny status. Wysublimowany smak. Kieliszek wina. Artysta. Bohema. Nie - Perła chmielowa. Chuj. My z dzielni. Intelekt wyższy od plebsu smażącego się w Jelitkowie. Studiujemy kulturoznawstwo. MY KUMAMY. My wiemy.
TO UWAGA GNOSTYCY BO MAM TU DLA WAS TAKI KOMUNIKAT:
Gówno wiecie. I gówno wiem i ja.
Jesteście martwi.
Jesteście snobami.
fot. Dawid Rutkowski, na zdjęciu: tajnedzienniki
To wszystko tylko pogarda i ambicja. To one pozwalają w ogóle tu trwać, ambicja i pogarda ryby wypełnia próżnią. Ambicja i
pogarda sprawia, że wydają się piękne. Gdzie my kurwa jesteśmy, że jaramy się zwykła padliną? Co nam się stało, że za życia zaczęliśmy się balsamować i owijać bandażem, jednocześnie biorąc taką aktywność właśnie za życie? No ale może tak jest, może ludzie rzeczywiście tworzą technologię, a potem technologia tworzy ich...
Przyszłam tam znowu. Długo nie musiałam szukać. Podeszłam do niego i
powiedziałam „Dzień Dobry”, zostawiając miejsce na trzy kropki. Ukłonił się i
pocałował mnie w rękę. – Co tam słychać Gary? Pójdziemy gdzieś usiąść? Chciałam Ci coś pokazać.
Szliśmy co chwilę się zatrzymując. Szliśmy w olejowych butach do łodzi
podwodnej. Tylko tak mogliśmy ją naprawić. Szliśmy obok kobiety, która jak
wsiadła do autobusu ten złamał się w pół. Co Pani ma w brzuchu?! No jak tak
można? – krzyczeli ludzie. – Przez Panią już nigdzie nie pojedziemy! Autobus
się zepsuł. Zepsuł się, a ona miała w brzuchu atomową bombę. Nie było chirurga,
więc się zepsuł. I szliśmy dalej, gdzie było osiem policjantek. Gary chciał je
oszukać. Wiedział, że wszystko już jest zaplanowane. Dlatego założył sweter w
wielbłądy. I oddał temu, co go zabili, co był sobowtórem Olbryskiego. Buty też
miał mu oddać, ale nie zdążył. Tamten już nie żył. Był w OHP. A kiedy
weterynarz przeciął mu ucho, spuchnięte jak pięść, oko nagle zrobiło się
czarne. Wtedy już można było zaczynać. Grać koncert. Z marynarką założoną
zamiast spodni i spodniami zamiast marynarki wszedł sobie wolno na scenę,
opasany białym, pożyczonym Fenderem. Oczywiście go nie roztrzaskał, bo to
znajomości z Tel Awiwu. Ambasador pożyczył mu gitarę. Dlatego teraz jesteśmy,
gdzie jesteśmy. Siedzimy, gdzie siedzimy, patrząc na taką wykolejoną
przeszłość.
Pokazuje mu album „Generacja”. Wybieram jego zdjęcie.
I widzę jak wstrzymuje oddech. A potem, jak gdyby tuszując tę ciszę, która na
moment zapadła, rozpędza się niczym torpeda. Zalewa się we własnych
opowieściach. Rozwala słowa o krawężniki. Miota nimi na wszystkie strony. A
potem znów spowalnia. Dotyka brudnym paznokciem zdjęcia. Rysuje cole w
brzuchach dawnych kolegów. Mówi o synagodze pankowej. A potem znów, dalej
rozłożoną w dłoniach pamiatką, trzymając ją niczym jakieś święte dziecięcie,
zajmuje całe przejście w delikatesach. Jego kawa jest już dawno zimna i nikt
wcale nie chce tam patrzeć. Nie chce w to wierzyć. Co to kogo obchodzi. Czyjeś
życie. Z jednym ze sprzedawców stoję na zewnątrz. Dopalamy szlugi, przyglądając
się, jak Gary gładzi kolorowe kartki papieru. – I to serio on? – pyta mnie chłopak. – tam na tym zdjęciu? – Tak, przecież Ci to powiedział. – Wiesz, to niesamowite… – nie spuszcza z niego wzroku.
– Wiem... – przez sekundę przypatrujemy się sobie. Bez żadnego wstydu
odwzajemniamy uśmiechy. Przez drugą chyba już prawie chcieliśmy coś
wypowiedzieć. Trzecia jednak okazuje się decydująca. Dwie pierwsze nie miały żadnego
znaczenia. Wracamy do życia. Każdy idzie w swoją stronę. Tu przecież go nie ma.