czwartek, 20 września 2018

Arbuz i wojna


Stepankert. Miasto w Górskim Karabachu, państwie którego nie uznaje nikt. Sprawdzają paszporty, ale nie dostajemy żadnej pieczątki. Tu niedaleko wciąż toczy się wojna. Żołnierze pokazują nam którędy możemy jechać, a gdzie czają się snajperzy. Opalone przystanki, wystrzępione rdzą, w plackach sadzy, domy, które kiedyś były domami, a teraz są jedynie swoimi fundamentami. Rozciągająca się wokół bieda. Rozorane ulice, rozlewające się pewnie od temperatury, na pobocze, niknące pośrodku. Pola pomięte ogniem, pewnie z powodu rozminowywania. Śmigające Łady i Wołgi, bez okien, bez zderzaków, bez lusterek, niekompletne i cudem nabierające prędkości. Dym, który się ciągnie zawsze gdzieś z boku – jakoś należy pozbyć się śmieci. A te walają się wszędzie im bliżej wsi i miasteczek.

Najwięcej paczek po papierosach, nakrętek, wcale nie butelek po piwie, ale tu chyba niewielu je pije. Znajduję też czyjeś wypracowanie po rosyjsku. Że to wypracowanie da się poznać wyłącznie po niebywale czytelnym charakterze pisma, co się nie zdarza ot tak, i po kreśleniach czerwonym długopisem z adnotacjami na marginesie. Tekst jest zwięzły, jakby wyuczony, w każdym momencie litery są tak samo pełne i pewne. Zastanawiam się czy napisał prawdę przepisując to starannie dziesiąty raz. Dalej ktoś oprawia świnię, z drugiej strony ktoś krzyczy do nas „Zdrastwójtie”.

Punktem centralnym staje się, ale tylko dla nas, zniszczony i rdzawy diabelski młyn. On budzi emocje, jest kontrastowy. Za linią frontu, gdzie raptem ot tak przechodząc można zostać trafionym, tu obok pnie się w górę, choć już nie do przodu, bożek frywolności i upajającego diabelstwa. Wszystko co ryzykowne jest diabelskie. Dlatego to młyn. Wsiadamy do niego jako dzieci i jeszcze się trochę boimy. Zabawa nim korzysta z tego dwuznacznego napięcia – czy spadnę czy się zabiję. Ale teraz już po nim. Nie ma przed czym uciekać, a opowieści o snajperach mogą być równie dobrze opowieściami dla turystów. 

Wojna stoi w miejscu, jak ta karuzela, zupełnie niepotrzebna, ale jednak z jakiegoś powodu jeszcze niezamknięta. Choć może są to jedynie mechanizmy państwowe, bo ludzie żyją jakby żyli zawsze, jakby nigdy nic. Jedzą, śmieją się i wożą ze sobą arbuzy. Kiedy zatrzymujemy się blisko linii frontu, nieopodal Martakertu, z oliwkowej Łady wysiada kobieta z arbuzem w ręku. Kroi go dokładnie na tyle kawałków ile nas jest. Uśmiecha się i mówi:

- Pamiętajcie, że Karabach jest haraszo.

Plujemy pestkami w ruiny, a różowy sok ścieka nam po policzkach.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz