Sharjah.
To było kilka lat temu. Małe miasto, które obrosło drapaczami chmur wokół
jeziora. Godzina drogi od Dubaju
autobusem. Była noc. Ludzie piknikowali na trawie. Całe rodziny. Laski odziane
w czarne habity i ich córki w kolorowych turbanach rozkładały przekąski z wiklinowych
koszy. Dzieciaki grały w nogę lub niezdarnie podrzucały lotki w badmigtona. Gdzieś
obok smażył się grill, a łódki bujały się za balustradą niemal jak przed regatami w Olpuchu. Szliśmy w kilka osób i nie dowierzaliśmy.
Wycieczkę
zaproponował miejscowy lokals, który był wniebowzięty oprowadzeniem przybyszy z
Europy po okolicach. Pracował w jakiejś poważnej firmie, która zajmowała się
głupotami. Śmiał się, kiedy mówił o swoim szefie hindusie:
− Powiedz mi no − nie wyrabiał z beki − jak mam traktować tego gościa poważnie,
jeśli zabiera mnie na wykwintny lunch i pałaszuje go gołymi rękoma?!
− No nie wiem − ignorowałam go − może sam spróbuj?
Chodził
zawsze w białej koszuli i garniturze. Miał długie rzęsy i nazywał się Majed. Odkąd
przyplątał się za scenę, gdzie w przerwach wypijaliśmy całe bukłaki wody i
paliliśmy tanie miejscowe szlugi, nabijane trocinami i haszem, został już z
nami na dłużej. Podrywał dziewczyny z Ukrainy. Długo chodził za Iriną, której
nie brakowało temperamentu. Jej uroda, kiedy w suto zdobionym stroju carycy
kołysała się w mimetycznych ruchach na ulicy, sprawiała, że śnili się na nią
wszyscy. "Pizdiec" − krzyknęła raz jednemu absztyfikantowi donośnie − "Paszoł won". Wtedy Majed momentalnie stracił ją z oczu. "Tylko
kurwa krzyczy na ulicy" − powiedział mi nagle − "To nie jest kobieta
dla mnie". Tej nocy w Sharjah szlajał się zatem za mną. Tak już mu
zostało do końca naszego pobytu. Zakochał się we mnie Syryjczyk.
![]() |
Irinka/ fot. Volodymyr Palylyk |
Cały
czas chichotał. Długie nogi latały mu bezwładnie przed nosem, kiedy bujaliśmy
się darmowo na festiwalowych karuzelach. Te dwa kościste szczupaki, ich
absurdalny wygląd, rozśmieszały mnie do rozpuku. Kiedy tylko to zauważył zaczął
wywijać i skręcać nimi jak klown. Zastanawiałam się kiedy rozbije głowę, ale
śmiechu było wciąż pełno. "Po co tu przyjechałeś? Tak Ci tu dobrze?" − spytałam go jednego razu. Dubaj miał dla mnie zbyt dużo bajery, ociekał szkłem
i pustką. "Sam nie wiem. W Syrii czeka na mnie przyszła żona, a potem
wojsko. Nie interesuje mnie to. Chciałbym jechać dalej na wschód. Chciałbym
zobaczyć śnieg". Zdziwiłam się. Zachwycał się zimą jak wariat. Pokazywał
mi zdjęcia. "Majed, to nic specjalnego, serio". Odpowiadałam. "Prawdziwy
śnieg istnieje tylko chwilę". Nie wierzył mi. "Kupię Ci w spreju".
W
Dubaju nagle spadł deszcz. Ulice były całe mokre, a miasto wręcz sparaliżowane.
Ludzie nie nawykli zupełnie do takiej pogody. Uciekali już kiedy kropiło.
Schowałam się pod jedną z blach maszynerii, przeskoczyłam przez bramkę i kucając
już paliłam papierosa. Delektowałam się wreszcie zapachem burzy. Oczywiście Majed
przylazł tam za mną. Byłam już na niego wściekła.
− Załatwiłbyś mi jakiś alkohol? Dziś dobrze by
było się napić. − spytałam.
− I can take you to the club if you want − był
nudny, a mi nie chciało się już dłużej ściemniać.
− Majed, nie chcę, rozumiesz? Chcę się napić, ale nie z Tobą, okej? − zrobiło się
dziwnie. Nieco przegięłam z prawdomównością.
− Ok, but you won't change it. I will love you anyway. − po chwili odparował złożywszy ręce.
− Ty pojebie − zaśmiałam sie ze strachu − W Europie mit rycerza już dawno upadł.
− Not for me. You have a secret inside. You're princess. − powiedział.
− No tak. To może w takim razie pokaże Ci czego słuchają księżniczki? − zaproponowałam − słyszałeś kiedyś punk rocka Majed?
Pokręcił
tylko przecząco głową. Wyciągnęłam słuchawki i zaraz wybrałam najgorszy numer (Slap your mommy) z płyty wyprodukowanej przez Briana Eno i Davida Bowie − Q: Are we not man? A: We Are Devo. Gitara
wskoczyła z krzykiem w dziko pojebanym rytmie, szalejąc jak chorągiewka
na huraganie. Zaraz za nią wokal, trochę Howard Devoto z Magazine skrzyżowany z fisiującym Adicts tylko że w tempie razy dziesięć. Brzmiał jak terkoczące ćwiczenia na dykcję,
zupełnie nie do skumania, z sensem dawno wytrąconym gdzieś daleko w kosmos.
Byłam pewna, że po tym sobie po prostu odpuści, że w ten sposób ukrócę starania
męskiej Szeherezady. Mózg logicznie myślącego człowieka ścinał się przy tym
kawałku jak białko jaja. Majed upadł na ziemię. Przestraszył mnie. Nagle podciągnął
nogi do góry, te dwa kościste szczupaki, i zaczął nimi trząść, jakby właśnie
dostał ataku epilepsji. "O w mordę, to mu się podoba" − zaczęłam
znowu się śmiać, a on uderzał gołymi łokciami o ziemię, po czym parskał jak
stado dzikich koni i mielił w powietrzu językiem. "To tego tam słuchacie?" − pytał rozradowany. Przyciągnął mnie do siebie i dalej w roli paralityka pluł
dookoła. "Taka joga chaosu, nie?" − powiedziałam − "Akcja-reanimacja!" Rzucaliśmy razem włosami i tarzaliśmy się po ziemi nabijając sobie siniaki. Byliśmy znowu na karuzeli.
Kiedy
wyjeżdżałam dał mi swój mały portrecik. Po jakimś czasie w końcu wrócił do domu. W Syrii sprawy
przestały iść gładko. Wysłał mi swoje zdjęcie w mundurze i z karabinem, który
sięgał mu biodra. Myślałam chwilę jak go tu ściągnąć. Jeszcze nikt w Europie
nie wiedział o gorzejącej wojnie domowej. Potem wysyłał mi filmy z telefonu. Rzucali
cegłówkami w jakichś kolesi, którzy stali przy ścianie z rękoma na głowach,
jednego dźgali nożem po plecach, a on padał na ziemię, zasłaniał się i czekał.
Trwało to długo. Od bardzo dawna nie mam z Majedem kontaktu. Podejrzewam, że
nie żyje.
---
Ten
tekst dedykuje Tobie Majed, gdziekolwiek jesteś. Mam nadzieję, że w końcu
poszedłeś na sanki.
Popłakałam się. Super tekst Miśka!
OdpowiedzUsuń