sobota, 7 kwietnia 2018

Spiskowcy Rozkoszy


Każdy z nas na koniec słyszy uderzenie trąb. „Dziwny pogrzeb” – nie wiem czy popadamy w zadumę czy w obronny śmiech. Kac dzwoni w uszach, w gardle, w opuszkach palców i w sercu, kiedy zbliżamy się („Ostatni raz” – myślimy) do Spiskowców. A może to tylko kawałek Waterboys, który gra ze słuchawek? A może to karetka na sygnale? A może wszystko naraz? Wszystko inne? Tylko nie to?

A jednak maszerujemy tym samym krokiem, jak byśmy szli, dzień jak co dzień, do pracy. Za drzwiami zachowujemy się dalej tak samo, zdejmujemy obrazy ze ścian, rozliczamy pieniądze, parzymy herbatę, palimy papierosy. Leniwie i bez pośpiechu. Każdy widać jest w ruchu, skupiony, być może jak nigdy, na wypełnieniu ostatecznych obowiązków. Są jednak momenty, chwile, które nam się wciskają niechciane, a my bezsilnie musimy je akceptować. Patrzę na Medyk, która walczy. Skacze, przechodzi, rzuca anegdoty i historie z rodziny, od czapy i bez sensu. Alex zapada się coraz niżej w poduszkę starego, czerwonego krzesła i wbija wzrok w parzony rumianek albo w ścianę. Na co dzień jest blada. W lato zawsze nosi czarny kapelusz, który ją chroni przed słońcem. Teraz naprawdę znika. Jarek pogania do pracy, żartuje, a jego twarz, pogodna do granic, ujawnia niezwykle sprawne włókna kolagenowe, które jeszcze pewnie przez kilka lat nie pozwolą rozpętać się burzy w jego wnętrzu. Majki wchodzi po kase i wychodzi. Grzesiu, z wstrząśnieniem mózgu, po nocnym ekscesie jest z tego wszystkiego zwolniony. Daniel śmieje się i rzuca suche żarty.  Jego kolarka jak zawsze stoi oparta o znak na chodniku. Wszyscy pakują, ile się da do kieszeni, plecaków, kartonów, worków z Ikei. Nikt tego nie przyzna, ale każdy chciałby zabrać jak najwięcej, jak najwięcej tego, co tu przeżył i co kochał, zaklętego w głupie przedmioty, do domu.

I wtedy Medyk puszcza sztandarowy, wiejski kawałek wszelkich zakończeń i happy endów „To już jest koniec”. „Zabij się” – każdy z nas myśli po cichu. „Zabij się, wyjdź, zgiń, tylko tego nie puszczaj”. To tak nie było, to nie to. My kończymy inaczej. Kończymy bez słów. To wcale nie jest tak straszne. Życie toczy się dalej. Wszystko płynie – ktoś kiedyś powiedział. Ale jak to skomentować? Co powiedzieć? Słowa wiszą nam w kącikach ust, jak martwy naskórek. Prędzej nim zapłaczemy, niż zwykłymi, ludzkimi łzami. Brak łez tworzy z nas jeden organizm, którym chcieliśmy odejść, na koniec, jak pokonany superbohater.

***

Innego dnia szwendamy się z Medyk po pobliskich ulicach. Jemy kluski śląskie w Bambino, pijemy kawę i smakujemy darmowe lody (z okazji utraty pracy) u Pana Kotka. „Idziemy tam?” – pyta mnie M. „To nie jest najlepszy pomysł” – mówię jak starsza siostra. Choć i tak obydwie wiemy, gdzie poniosą nas nogi. Szyby powleczone są od zewnątrz folią. Szyld wisi niewzruszony. Patrzymy tam tylko raz, a potem nie patrzymy już na nic.

***
Dwa dni później Przemek załatwia interesy po Warszawie. Sadzam się jako pasażer w roli niewzruszonego worka kartofli. Wszystko już ogarnięte. Gdzie teraz? To chodźmy tu. Potrzebuję krem. A teraz nowe ciuchy. A teraz papieros. A teraz inną stację w radiu. A tu zbudowali nowy budynek? Jak on śmiesznie wygląda. P. kładzie mi rękę na kolanie. „Przestań!” – od razu prycham, a on patrzy wątpliwie, z pytaniem. „Wszystko okej”?

 „Tak, wszystko, nie widzisz? W ogóle nigdy nie było lepiej!” – wykrzykuję myśląc o kawałku Lou Reeda „ I’m so free”, a potem skórzany fotel szybko formuje kałużę z oczu. Głowę wciskam najgłębiej jak się da. „Jedź! Jedź! Nie zatrzymuj się jedź”.

***
Wszyscy spotykają się dalej, mniej albo więcej. Samochody pędzą Marszałkowską. Ptaki wracają, rozkwita wiosna, kiedy stojąc ostatni raz pod Kwaterą Główną pierwszy raz od czterech albo pięciu lat usłyszałam tramwaj.

zdjęcie by P.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz