Obudziłam
się z myślą, że jest świat gdzie indziej. Przecież pośród bałaganu w pokoju
można dalej smażyć naleśniki. Iść do monopolowego po bitą śmietanę, banany i
czekoladę. Więc szłam po Przymorzu o trzeciej w nocy. Z balkonów leciały
butelki i dźwięki meczu wyświetlanego w telewizji. Ulice były mokre od śliny,
puste i pachnące bzem, a do monopolowego kawał drogi.
Przed
niebieskim płotem spotkałam koleżanki. Paliły cienkie papierosy na
chodniku. Jedna z nich się bardzo zmieniła. Cieszyła się. Obok niej stał silnie
zbudowany mężczyzna, blond włosy opadały mu za ucho kiedy całym ciałem
przywierał do niej i chował ją sobie pod kurtkę.
"Nie wiedziałam, że to było takie proste" − zaskoczyła mnie powolnie
wypowiadanym zdaniem − "Zrobiłam to po prostu od razu.", a on dodał: "Rozumiesz no, cały czas to robimy. Zawsze od razu. Na
co tu czekać".
Monopolowy
był także punktem ksero. Ludzie tworzyli długa kolejkę za drzwi. Wiatr wpadał z
zewnątrz. Wbiegła dziewczyna w długich włosach. Wiedziałam, że ją znam.
Spuściłam głowę i pozwoliłam jej się wepchnąć przed siebie. Pisała ważną pracę.
Jedni kupowali alkohol i liquidy do e-petów, drudzy bitą śmietanę do
naleśników, a ona kserowała notatki i strony mądrych książek. Wszyscy w miarę
się znali. Pozdrawiali ruchem dłoni lub szuflą jednej w drugą.
Tego
dnia wyszłam z pracy rozbudzona i z klejącymi oczyma. Młody księgowy, korposzczur
ze Stejta wymyślił piękną metaforę. Perła i Rowing Jack. Bardzo zagrały mi nuty
buntu w jego błękitnej, starannie wkasanej koszuli. Na codzień nie mógł mieć
tych drobinek zbyt dużo. Co rano starannie ją prasował lub jeździł po niej
rolką przeciw mechaceniu się materiału. Zawsze myślał o Perle choć pił Rowing
Jacka.
"Trzeba
się dostosować do tego, co się utrzyma. Nie można zatrzymać się w wynajmowanym
pokoju. Prawdziwe życie toczy się w kawalerce"
− mówił oglądając palce u rąk, jakby już nosił na nich ozdobne sygnety, rodzinne
pamiątki i sztandary tytana pracy.
"Nie
wiem Marcin, w mieszkaniu mam trochę prusaków. Już się przyzwyczaiłam, że
biegają po brudnych majtkach i sztućcach. Nikt jeszcze tak tego nie obrandował
jak życie z kredytu. Może powinien. Istniałyby wtedy firmy trudniące się
wprowadzaniem karaluchów do mieszkań. Zbijałyby w chuj pieniędzy. Ja zbiłabym
ciebie. To byłaby moja firma, a ty wierzyłbyś, że karaluchy są ci potrzebne,
choć świat wcale nie zmieniłby się aż tak bardzo".
Rzucił
butelką. Biegliśmy po ulicy. Było mi zimno, a ruch to najszybszy sposób by
rozgrzać ciało. Rzucił butelką, bo nie był Perłą, ani karaluchem, którego ktoś
w nocy miałby się szczerze przestraszyć. Rzucił butelką w kształcie granatu w
zebrę na jezdni, świeciło czerwone światło, ale nigdy nie zmieniło się to, co
chciało. Świat rzadko kiedy naprawdę się zmienia. Dlatego kiedy wróciłam do
domu o trzeciej w nocy do miski wtłukłam jajko, mąkę i mleko. Grube placki
smażyłam na patelni z teflonu. Czegoś mi jednak brakowało. Ubrałam buty
i poszłam do monopolowego po puszkę bitej śmietany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz