poniedziałek, 1 czerwca 2015

Gary Hell

Przyszłam tam znowu. Długo nie musiałam szukać. Podeszłam do niego i powiedziałam „Dzień Dobry”, zostawiając miejsce na trzy kropki. Ukłonił się i pocałował mnie w rękę. 
– Co tam słychać Gary? Pójdziemy gdzieś usiąść? Chciałam Ci coś pokazać.

Szliśmy co chwilę się zatrzymując. Szliśmy w olejowych butach do łodzi podwodnej. Tylko tak mogliśmy ją naprawić. Szliśmy obok kobiety, która jak wsiadła do autobusu ten złamał się w pół. Co Pani ma w brzuchu?! No jak tak można? – krzyczeli ludzie. – Przez Panią już nigdzie nie pojedziemy! Autobus się zepsuł. Zepsuł się, a ona miała w brzuchu atomową bombę. Nie było chirurga, więc się zepsuł. I szliśmy dalej, gdzie było osiem policjantek. Gary chciał je oszukać. Wiedział, że wszystko już jest zaplanowane. Dlatego założył sweter w wielbłądy. I oddał temu, co go zabili, co był sobowtórem Olbryskiego. Buty też miał mu oddać, ale nie zdążył. Tamten już nie żył. Był w OHP. A kiedy weterynarz przeciął mu ucho, spuchnięte jak pięść, oko nagle zrobiło się czarne. Wtedy już można było zaczynać. Grać koncert. Z marynarką założoną zamiast spodni i spodniami zamiast marynarki wszedł sobie wolno na scenę, opasany białym, pożyczonym Fenderem. Oczywiście go nie roztrzaskał, bo to znajomości z Tel Awiwu. Ambasador pożyczył mu gitarę. Dlatego teraz jesteśmy, gdzie jesteśmy. Siedzimy, gdzie siedzimy, patrząc na taką wykolejoną przeszłość.

Pokazuje mu album „Generacja”. Wybieram jego zdjęcie. I widzę jak wstrzymuje oddech. A potem, jak gdyby tuszując tę ciszę, która na moment zapadła, rozpędza się niczym torpeda. Zalewa się we własnych opowieściach. Rozwala słowa o krawężniki. Miota nimi na wszystkie strony. A potem znów spowalnia. Dotyka brudnym paznokciem zdjęcia. Rysuje cole w brzuchach dawnych kolegów. Mówi o synagodze pankowej. A potem znów, dalej rozłożoną w dłoniach pamiatką, trzymając ją niczym jakieś święte dziecięcie, zajmuje całe przejście w delikatesach. Jego kawa jest już dawno zimna i nikt wcale nie chce tam patrzeć. Nie chce w to wierzyć. Co to kogo obchodzi. Czyjeś życie. Z jednym ze sprzedawców stoję na zewnątrz. Dopalamy szlugi, przyglądając się, jak Gary gładzi kolorowe kartki papieru. 
–  I to serio on? – pyta mnie chłopak. – tam na tym zdjęciu? 
–  Tak, przecież Ci to powiedział. 
–  Wiesz, to niesamowite…    nie spuszcza z niego wzroku.
– Wiem... – przez sekundę przypatrujemy się sobie. Bez żadnego wstydu odwzajemniamy uśmiechy. Przez drugą chyba już prawie chcieliśmy coś wypowiedzieć.
Trzecia jednak okazuje się decydująca. Dwie pierwsze nie miały żadnego znaczenia. Wracamy do życia. Każdy idzie w swoją stronę. Tu przecież go nie ma.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz