Zamiast podniosłych słów wstępu wprowadzających w kontekst,
zamiast pochwalnego dytyrambu proponuje Jacka Nitschego Last Race. Albo jeszcze
lepiej – Dick Dale ze sztandarowym A run
for Life, to będzie to. Jeśli już otworzycie browar, a kapsel uderzy w okno sąsiadki,
jeśli już muzyka zabrzmi wystarczająco głośno – wtedy czytajcie dalej.
Mamy upalne lato, skwar leje się kurewsko ze słońca. Nie ma
litości. Nie ma wytchnienia. Tu w Gdańsku da się jeszcze żyć – powietrze jest delikatnie
wilgotne, wiatr prosto ze Szwecji tarmosi Wam włosy, a w morzu czeka na Was
wspaniała brudna woda. Teraz jesteśmy jednak w Katowicach. Zagłębie Śląskie
bucha Wam w twarz, jak żar z piekarnika. Możecie moczyć się Nałęczowianką, czy pryskać się wodą z fontanny. Po chwili będziecie jednak wiedzieli, że to i tak na nic
się nie zda. Nie pozostaje zatem nic innego, jak przypomnieć sobie o zalegającym
pół roku śniegu i zacząć cieszyć się życiem. I tak się dzieje. Do ręki
dostajecie zimniutki browar, dookoła gra czilowa muzyka. Żyć nie umierać. Udar
przecież dla słabych.
Na złość chcecie pokazać, że dacie radę i tak się będziecie dobrze bawić –
ubieracie czarny podkoszulek. Robicie sobie fotki na pełnym słońcu. Siedem
pięćdziesiąt goni za kolejnym siedem pięćdziesiąt. W między czasie, gdy próby
kupienia czegoś naprawdę dobrego kończą się fiaskiem, spotykacie starych
znajomych. Siadacie na uboczu, w cieniu. Po zasuszonym gardle mija z jakieś 15
minut. Czas dłuży się w nieskończoność. Ani się obejrzeliście macie w ręku
drineczki z lodem. Tak o. Brakuje tylko parasolek. Sprawdzacie program, bo hej
chyba teraz zaczyna się spoko koncert na scenie dalej. I rzeczywiście. Gra Buke
& Gase. (serio tego posłuchajcie)
Na przemian Was mrozi i pali. Na przemian chcecie zemdleć i
wskoczyć na scenę. To brzmienie paraliżuje. Nie odpuszcza. 40 minut mija jak 5.
Wychodzicie. Nie. To Wasze nogi wychodzą. Jeszcze całkiem gładkie, trochę
opalone, zdrowe i lśniące. Do czasu…
Pojawia się pytanie. Ani trochę o byt. Byt został daleko w
Gdańsku. To be Or not to be to jakieś
700 kilometrów. Nie ma co teraz nad nim tu dumać. Podobnież z Two Beer Or not two Beer – pół kilometra przez trzy bramki to
wciąż daleko. Ujawnia się pytanie bardziej zahaczające o pragmatyzm, pytanie
ujawniające małe niedociągnięcia Offa – iść na Super Girl & Romantic Boys
czy Thee Oh Sees. Oba są w tym samym czasie. Super Girl to zespół, który się
rozpadł zanim zaistniał. Legenda, którą przyszło poznać, jak już była tylko legendą.
I teraz oto wraca – grają, są. Bogowie kiczu, punk rockowe disco. Z drugiej
strony kapela, której koncertów naoglądaliście się w hd – Thee Oh Sees. Na ich
występach wrzało, kipiało. Być może już nigdy ich nie zobaczycie. A zatem przed
Wami wybór: pląsy do mocno pokrzywionej Abby, czy wreszcie pełny gitarowej
energii punk rock, nie reprezentowany przez pięćdziesiącio-sześdziesięciolatków,
którzy ogólnie to mają już wyjebane,
swoje zrobili.
Wbijacie się na koncert amerykanów. Grają już pierwszy numer. Przebijacie
się przez tłum w kierunku sceny. Szumi Wam w głowie. Ludzi od groma, jeden na
drugim. Gdzieś z tyłu głowy pojawia się wspomnienie tragicznego Love Parade, i tego, w jaki sposób tłum w
panice staje się tłumem dzikim, oszalałym, nieprzewidywalnym. Jest duszno. Cudem udaje Ci się złapać
barierki z przodu sceny, wepchnąwszy ją między mokre podkoszulki. Do uszu
dochodzi kawałek The Dream.
Łapiesz
się barków kolegi z przodu i pozwalasz, by miotało Tobą na wszystkie strony.
Nie widzisz niczego prócz fruwających dookoła włosów. Wiesz, że to ostatnia
chwila żeby jeszcze zrobić sobie pamiątkę. Poopowiadać wnuczkom kilka ciekawych historii. Kolegę z przodu prosisz, by Cię
podniósł. Nie masz pojęcia jakim cudem wie, co masz na myśli. Siadasz mu na
barkach, kadrujesz… i cały tłum rzuca na lewo... Odbijasz się od głów, nóg i rąk innych
osób. Wracasz jak gumowa sprężyna z powrotem. Znów kadrujesz. Leje się pot.
Wszyscy krzyczą. Ty też. Rzuca na prawą stronę, ale już masz to w dupie i
robisz zdjęcie. Rozmazane. Tak jeszcze z trzy razy. Ledwie ogarniasz, co się
dzieje dookoła, ludzie wyskakują z tłumu, niczym zwierzęta morskie – delfiny z oceanu hej. Temperatura wciąż wzrasta. Robi się coraz
ostrzej. Myślisz: Wszyscy umrzemy.
Cieszy Cię to. Ostatkami sił wykrzykujesz fragmenty tekstów, wykrzywiając przy
tym twarz jakby to był pojedynek na miny. Honory pełni brzydota. Szaleństwo. W
tym pocie i zaciętym, ostentacyjnym eroto-turpiźmie, gdzie ludzie na siebie
plują i oblizują dwuznacznie usta czujesz się jakbyś jechała Rolls-Roycem.
a oto ów koncert |
Przypomina Ci się stary
pankowiec i jego opowieść o latach 80. Na kolesia z masą powbijanych agrafek w skórę ludzie patrzyli jak na debila,
prychali, a on czuł się właśnie tak, jak Ty teraz. Zaczynasz się śmiać. I momentalnie dodajesz gazu, nie
patrzysz na nic – wyrzuca Cię prawie na scenę. W oka mgnieniu podbiega tłusta
ochroniarka w żółtej koszulce. Krzyżuje Ci ręce na plecach i łapie za kark,
jakbyś była kryminalistką. Wyszarpujesz się jej tłumacząc, że chcesz zabrać
tylko bluzę i torebkę. Nie słyszy. Udaje? Nie wiesz. Łapie Cię furia, gdy
babsko chwyta Cię za nadgarstki i zaczyna je wykręcać. Oburzona w końcu wyrywa Twoje rzeczy spod barierek,
rozpruwając materiał. Świetnie. Momentalnie znów łapie Cię za kark. Bawi ją to?
Najwidoczniej. Twoje całe 42 kilogramy wrą z wściekłości, słyszysz oszalałą
muzykę, patrzysz na wściekły tłum i przypominasz się reakcję chemiczną, która zachodzi podczas odpalenia siarkowej zapałki przy niedokręconym gazie. W ciasnym mieszkanku. Podnosisz do
góry wargi, połykasz ślinę. W trakcie gdy babsko ciągnie Cię gdzieś na trawę, poza teren koncertu, zaczynasz pchać ją
z całej siły i w ostatniej chwili podstawiasz nogę. Widzisz jak leci na ziemię.
Chcesz uciec. Babsko jednak okazuje się być na tyle sprytne, że ciągnie Cię w
dół za Tobą. Lądujesz ryjem w jej wielkich cyckach. Zaczynacie się kotłować
zupełnie bez sensu. Ogarnia Cię wściekłość. Bardzo oryginalnie. Znowóż. W konsekwencji
dobiega chyba jeszcze z 3-ech ochroniarzy, by Was rozdzielić. Babsko syczy
zdyszane: Rozetnij jej kurwa opaskę!
Nie możesz nic zrobić. Lądujesz poza terenem festiwalu, kolana uderzają o
beton. Momentalnie płyną łzy. Wiesz, że teraz zrobiłabyś dobry film. Ku rozczarowaniu historia nie skończy się jednak w ten sposób:
Publiczność będzie czekać coś o wiele bardziej głupiego, o wiele
bardziej prozaicznego. Bez pościgów i bez wybuchów. Słowem zwykły:
Tj. Ucieczka przez leśne bagna z napotkanymi po drodze
katowiczanami i w konsekwencji wbijanie się pod płotem na teren festiwalu. Nie
mam dobrego aparatu, by pochwalić się wojennymi bliznami (siniak na łydce obrodzi pięknym śliwkowym kolorem bodajże za tydzień), ani zdjęciem nowych
przyjaciół. Z tego miejsca pragnę jednak najserdeczniej ich pozdrowić i
podziękować. Bez Was kochani mój Rolls-Royce już dalej by nie ujechał.
skręcone kostki, połamane żebra i te rzeczy ;*** |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz