czwartek, 11 września 2014

Blejzing stolico blejzing // WWA // rozważań część I


Warszawa, listopad 2013:

Zblazowanie. O czym ja tu chcę mówić? Wszyscy po prawdzie kochają wielkie miasta. Lubują się w nich bez miary. Radośnie spędzają czas pośród pisku kas fiskalnych. Tańczą wokół fontanny na środku ronda. A potem wreszcie siorbią, powoli i z namaszczeniem godnym monarchy, kawę, za którą my tu zjedlibyśmy obiad. Jak, co weekend. Nic nie mogą wiedzieć o zblazowaniu. Zblazowanie to taki piękny, a gorzki owoc dłuższego pobytu.

I w tym momencie wypadałoby rzec trochę o ziemi, na jakiej ono rośnie. O warunkach, w jakich ten chwaścik rozwija się najpełniej. Otóż zblazowanie kwitnie wyłącznie w towarzystwie olbrzymiej ilości. Ilości wszystkiego. To bez znaczenia. Natężenie podniet nerwowych po czasie dłuższym, niźli to psychicznie znośne, zwyczajnie wytrąca człowieka z równowagi. Doznania, które powtarzają się bez końca, niczym świetny i dynamicznie zmontowany film, skracają naszą świadomość. Umysł zbombardowany natłokiem szybko to zmieniających się obrazów i nieciągłości tępi się, jak ołówek.

W końcu ciężko nie mrużyć oczu, gdy tnie ostry deszcz. Chyba nie będziesz z radością patrzył w niebo ryzykując utratą gałki ocznej. A gdybyś już zdążył wyposażyć ręce w parasol przestaje padać. Zaczyna wiać. I w momencie, gdy zaczynasz mieć to wszystko w dupie, oto jesteś zblazowany. Tracisz wszelką możliwość reagowania, a coś takiego, jak temperament może Ci co najwyżej utrzeć nosa. W końcu zostałam jedną ze Spice Girls.



Wcześniej szarość gotów byłeś już zamieniać na mieniącą się pstrokaciznę, a teraz rozgorączkowany jej natężeniem po prostu pragniesz oślepnąć. Gdy tęcza na Placu Zbawiciela traci kolory chyba czujesz przez chwilę ulgę  absolutnie nie opowiedziawszy się po żadnej ze stron. Chciałeś słyszeć tyle dźwięków, byle nowych i świeżych. W efekcie jednak pod upragniony koniec dnia szczelnie zamykasz okna, wyłączasz telefon i wywołujesz z youtube'a dwugodzinne fale liżące jednostajnie brzeg morza.

Wreszcie szukałeś inspiracji, powodów do refleksji i zjawisk wartych uwagi. Teraz rutynowe podcinanie grzywki czy bokobrodów zaprowadziłbyś dalej – po sam mózg. Wyciągasz kolejne piwo i siadasz na ławce przed blokiem. Jesteś przeładowany. Chcesz krzyczeć, a jednocześnie wiesz, że wszyscy czują się tak samo. Nikt nie wyjdzie z chaty zajarać, bo właśnie odpalił fale liżące brzeg morza. 

***

Zewsząd dyktatura ilości. Zewsząd rządy pieniądza. I nawet nie ma co się dziko zapierać, bo pieniądz właściwie wytworzył miasto. Właściwie je ukonstytuował. Reguluje w nim czas i rytm. A poza tym, taki też już jest, że lubi odbarwiać przedmioty, odzierać je ze znaczenia, jeśli tylko wejdzie z jakimkolwiek w bliską zależność. Bo tak się składa, że taka gospodarka pieniężna, która zapanowała w mieście, niezwykle mocno utwierdza panowanie intelektu nad wszystkim innym. Zaś stosunki uczuciowe między ludźmi buduje się raczej na cechach indywidualnych. Z kolei gdy te oparte są, w wielkim mieście na intelekcie, dzieje się katastrofa. Ludzie jawią się jako liczby, interesujący tylko ze względu na ich obiektywnie ocenianą skuteczność. Wszyscy dostawcy, klienci, przechodnie na ulicy, i pracownicy biblioteki to jakby mniej, niż ludzie. To dalej ilości. A zatem, dajmy na to, jak biblioteka to tylko wielka. Monstrualny BUW z podziemną galerią, jeśli nie zapewni Ci książek to przynajmniej buty na deskę. W obliczu przestrzeni tam zogniskowanej, rozmaitych przejść, bramek, haseł dostępu i przytłaczających zbiorów, tęsknisz za gównianą klitką z książkami w liceum, w której mogłeś otwarcie powymieniać opinie z bibliotekarzem. Sto razy bardziej wziąłbyś w niej do ręki tego śmiesznego Sienkiewicza, czy Allistera McLeana mocno przytulił do serca. Co Ci po głupim Henrim Michaux, jeśli szukasz diabelstwa godzinę i nikt nawet nie poczuje chęci patrząc, co dzierżysz, wymienienia się doświadczeniami z psychodelikami. Na cholerę? Buwowski Olbrzym napiera na tyle mocno, że właściwie w ogóle coraz mniej myślisz, by tam przychodzić. Nawet sala-atrakcja, w której możesz się zdrzemnąć, nie bawi. Coraz mniej chcesz cokolwiek pożyczać. Coraz mniej chce Ci się czytać. Jeszcze mniej pisać. W dupie masz te wielkie świątynie umysłu. Allister czeka na Ciebie w domu. Czeka, z szeroko rozpostartymi ramionami...



Innym razem niemalbyś się zakochał po uszy w ulotkarzu. Pośród setek ludzi maszerujących w swoją stronę on zapamiętał właśnie Ciebie. Na Twój widok uniósł brodę, uśmiechnął się. Oszczędził Cię. Pozwolił Ci przejść. Wiedział, że teraz wracasz. Że Ty. Z liczby zamienił Cię w człowieka. Ej, a to już naprawdę dużo.

Rzecz ma wymiar podwójny. Mam dosyć udawania współczucia. Nikt z nas tego nie lubi. Nie dlatego, że musi podnieść rękę i wyrzucić kawałek papieru do kosza. Ale dlatego, że traktowany jest na ulicy, jak potencjalny czynnik wzrostu kurwa sprzedaży. Można się znów poczuć, jak liczba. I to jak zero, z którego składają się miliony. Jak każdy inny. Jak więc traktować ulotkarzy? Nie bierzesz i chuj. Tak. Jesteś zły. Wtedy oni zachodzą Ci drogę, oblatują, jak muchy, byś za wszelką cenę przejął od nich te drukowane na śliskim papierze diabelstwa i umieścił je w koszu. "Ulotkami się nie gardzi" - słyszysz za plecami. Mimo to gardzisz. Jeszcze bardziej. Ulotkarze to w strukturze miasta przeszkody. To korki na drodze pieszego, które istnieją jedynie po to, by mieć przed kim uciekać i darmowo fundować sobie jogging. Zblazowanie nie pozwala dostrzec niczego innego, jak znów stęchłej i obciążającej w nich ilości. 



A zatem przez czysto ilościowe natężenie identycznych czynników sprawczych instynkt samozachowawczy gdzieś po drodze ucieka się do dewaluacji całego świata. Wszelkie bodźce i doświadczenia w takich warunkach wydają się być nieistotne. Bezbarwne. Formą adaptacji dlatego jest właśnie zblazowanie. Zobojętnienie. A z czasem, gdy już reszta rzeczywistości ulegnie moralnemu przez nas oszpeceniu tak też stanie się z obrazem naszej osoby. Pozostanie już TYLKO UCIEC albo NASZE TU ISTNIENIE sprowadzić do jakichś CECH DYSTYNKTYWNYCH. Jakoś znacząco owe cechy wyróżnić, czy wręcz przejaskrawić, aby na powrót w zagubionym tłumie zyskać szacunek do samego siebie. I aby bez reszty nie roztopić się we wszechotaczającej ilości.





Pozdro
--
fragmenty pisane kursywą pochodzą z tekstu

 Georga'a Simmel'a, Mentalność mieszkańców wielkich miast - klawy gościu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz