Warszawa, listopad 2013:
Zblazowanie. O czym ja tu chcę mówić? Wszyscy po prawdzie kochają wielkie miasta. Lubują się w nich bez miary. Radośnie spędzają czas pośród pisku kas fiskalnych. Tańczą wokół fontanny na środku ronda. A potem wreszcie siorbią, powoli i z namaszczeniem godnym monarchy, kawę, za którą my tu zjedlibyśmy obiad. Jak, co weekend. Nic nie mogą wiedzieć o zblazowaniu. Zblazowanie to taki piękny, a gorzki owoc dłuższego pobytu.
I w tym momencie wypadałoby rzec trochę o ziemi, na jakiej ono rośnie. O warunkach, w jakich ten chwaścik rozwija się najpełniej. Otóż zblazowanie kwitnie wyłącznie w towarzystwie olbrzymiej ilości. Ilości wszystkiego. To bez znaczenia. Natężenie podniet nerwowych po czasie dłuższym, niźli to psychicznie znośne, zwyczajnie wytrąca człowieka z równowagi. Doznania, które powtarzają się bez końca, niczym świetny i dynamicznie zmontowany film, skracają naszą świadomość. Umysł zbombardowany natłokiem szybko to zmieniających się obrazów i nieciągłości tępi się, jak ołówek.
W końcu ciężko nie mrużyć
oczu, gdy tnie ostry deszcz. Chyba nie będziesz z radością patrzył w niebo ryzykując utratą gałki ocznej. A gdybyś już zdążył wyposażyć ręce w parasol
przestaje padać. Zaczyna wiać. I w momencie, gdy zaczynasz mieć to wszystko w dupie, oto jesteś zblazowany. Tracisz wszelką możliwość reagowania, a coś takiego, jak temperament może Ci co najwyżej utrzeć nosa. W końcu zostałam jedną ze Spice Girls.
Wcześniej szarość gotów byłeś już zamieniać na mieniącą się pstrokaciznę, a
teraz rozgorączkowany jej natężeniem po prostu pragniesz oślepnąć. Gdy tęcza na Placu Zbawiciela traci kolory
chyba czujesz przez chwilę ulgę – absolutnie nie opowiedziawszy się po żadnej ze
stron. Chciałeś słyszeć tyle dźwięków, byle nowych i świeżych. W efekcie jednak pod upragniony koniec dnia szczelnie zamykasz okna, wyłączasz telefon i wywołujesz z
youtube'a dwugodzinne fale liżące jednostajnie brzeg morza.
Wreszcie szukałeś
inspiracji, powodów do refleksji i zjawisk wartych uwagi. Teraz rutynowe
podcinanie grzywki czy bokobrodów zaprowadziłbyś dalej – po sam mózg. Wyciągasz
kolejne piwo i siadasz na ławce przed blokiem. Jesteś przeładowany. Chcesz
krzyczeć, a jednocześnie wiesz, że wszyscy czują się tak samo. Nikt nie wyjdzie
z chaty zajarać, bo właśnie odpalił fale liżące brzeg morza.
***
Zewsząd
dyktatura ilości. Zewsząd rządy pieniądza. I nawet nie ma co się dziko
zapierać, bo pieniądz właściwie wytworzył miasto. Właściwie je ukonstytuował. Reguluje w nim czas i rytm. A poza tym, taki też już jest, że lubi odbarwiać przedmioty, odzierać je ze znaczenia, jeśli tylko wejdzie z jakimkolwiek w bliską zależność. Bo tak się składa, że taka gospodarka pieniężna, która zapanowała w mieście, niezwykle mocno utwierdza panowanie intelektu nad wszystkim innym. Zaś stosunki uczuciowe między ludźmi buduje się raczej na cechach indywidualnych. Z kolei gdy te oparte są, w wielkim mieście na intelekcie, dzieje się katastrofa. Ludzie jawią się jako liczby, interesujący tylko ze względu na ich obiektywnie ocenianą skuteczność. Wszyscy dostawcy, klienci, przechodnie na ulicy, i pracownicy biblioteki to jakby mniej, niż ludzie. To dalej ilości. A zatem, dajmy na to, jak
biblioteka to tylko wielka. Monstrualny BUW z podziemną galerią, jeśli nie
zapewni Ci książek to przynajmniej buty na deskę. W obliczu przestrzeni tam zogniskowanej, rozmaitych przejść, bramek, haseł dostępu i przytłaczających zbiorów, tęsknisz za gównianą klitką z książkami w liceum, w której mogłeś otwarcie powymieniać opinie z bibliotekarzem. Sto razy bardziej wziąłbyś w niej do ręki tego śmiesznego Sienkiewicza, czy Allistera McLeana mocno przytulił do serca. Co Ci po głupim Henrim Michaux, jeśli szukasz diabelstwa godzinę i nikt nawet nie poczuje chęci patrząc, co dzierżysz, wymienienia się doświadczeniami z psychodelikami. Na cholerę? Buwowski Olbrzym napiera na tyle mocno, że właściwie w ogóle coraz mniej
myślisz, by tam przychodzić. Nawet sala-atrakcja, w której możesz się zdrzemnąć, nie bawi. Coraz mniej chcesz cokolwiek pożyczać. Coraz mniej chce
Ci się czytać. Jeszcze mniej pisać. W dupie masz te wielkie świątynie umysłu. Allister czeka na Ciebie w domu. Czeka, z szeroko rozpostartymi ramionami...
Innym razem niemalbyś się zakochał po uszy w ulotkarzu. Pośród setek ludzi maszerujących w swoją stronę on zapamiętał właśnie Ciebie. Na Twój widok uniósł brodę, uśmiechnął się. Oszczędził Cię. Pozwolił Ci przejść. Wiedział, że teraz wracasz. Że Ty. Z liczby zamienił Cię w człowieka. Ej, a to już naprawdę dużo.
Rzecz ma wymiar podwójny. Mam dosyć udawania współczucia. Nikt z nas tego nie lubi. Nie dlatego, że musi podnieść rękę i wyrzucić kawałek papieru do kosza. Ale dlatego, że traktowany jest na ulicy, jak potencjalny czynnik wzrostu kurwa sprzedaży. Można się znów poczuć, jak liczba. I to jak zero, z którego składają się miliony. Jak każdy inny. Jak więc traktować ulotkarzy? Nie bierzesz i chuj. Tak. Jesteś zły. Wtedy oni zachodzą Ci drogę, oblatują, jak muchy, byś za wszelką cenę przejął od nich te drukowane na śliskim papierze diabelstwa i umieścił je w koszu. "Ulotkami się nie gardzi" - słyszysz za plecami. Mimo to gardzisz. Jeszcze bardziej. Ulotkarze to w strukturze miasta przeszkody. To korki na drodze pieszego, które istnieją jedynie po to, by mieć przed kim uciekać i darmowo fundować sobie jogging. Zblazowanie nie pozwala dostrzec niczego innego, jak znów stęchłej i obciążającej w nich ilości.
A zatem przez czysto ilościowe natężenie identycznych czynników sprawczych instynkt samozachowawczy gdzieś po drodze ucieka się do dewaluacji całego świata.
Wszelkie bodźce i doświadczenia w takich warunkach wydają się być nieistotne.
Bezbarwne. Formą adaptacji dlatego jest właśnie zblazowanie. Zobojętnienie. A z
czasem, gdy już reszta rzeczywistości ulegnie moralnemu przez nas oszpeceniu tak
też stanie się z obrazem naszej osoby. Pozostanie już TYLKO UCIEC albo NASZE TU ISTNIENIE sprowadzić do jakichś CECH DYSTYNKTYWNYCH. Jakoś znacząco owe cechy
wyróżnić, czy wręcz przejaskrawić, aby na powrót w zagubionym tłumie zyskać
szacunek do samego siebie. I aby bez reszty nie roztopić się we
wszechotaczającej ilości.
Pozdro
--
fragmenty pisane kursywą pochodzą z tekstu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz