wtorek, 23 września 2014

Gdański ołtarzyk dźwięku // SOUNDRIVE 14' //


King Khan & The Shrines // B90 //
Jeśliś synu aktorem, czy siwym, czy wielkim, czy jakimkolwiek innym – jest rzecz, która twój stan zawsze postawi w wyzwanie. Tą rzeczą, mówiąc tak brzydko, jest twój odbiorca, widz twój, publiczność. Ta wprawiona i obeznana, kulturalna jednym słowem i do bólu potulna raczej nie uczyni ci wielkiego problemu. Ta zawsze będzie widzieć w tobie boga w sławie i piękności jedynego. W związku z tym możesz zrobić z nią wszystko. Istnieje jednak z pozoru mniej poważny odbiorca, bardziej rozwydrzony, z hultajskim duchem i żywy w emocjach do bólu. Graj synu aktorze przed widownią złożoną z dzieciarni! Tylko zlekceważ jej głos i pragnienia, a sprofanuje ci sacrum, zabierze scenę, wyśmieje i przegada. Chyba, że otworzysz się na nią dialogiem
I choć formalnie rzecz biorąc publiczność Soundrive’a lat osiemnaście zapewne ma już za sobą, jest dalej analogicznym do takich smarkaczy wyzwaniem. Stanowi potencjał. I nie da ci niczego więcej poza absencją i rozbitą o ściany uwagą, jeśli ty nie spojrzysz jej w oczy i nie weźmiesz za ryj – na przejażdżkę rollecoasterem. I nie wystarczą perfekcyjnie wyprofilowane szyny, materiały drogie, męczone długo i pieczołowicie – cały ten warsztat pies drapał, jeśli wysiądziesz z wagonika całkiem bez zmiany. Ze wszystkimi włosami na głowie.
***
Zmiany w ufryzowaniu i ilości włosia ludzkiego to jednak nie wyróżniki sukcesu. Sukces, mili Państwo, to coś, co tu – w starej stoczniowej hali na te kilka dni odpuszcza, niczym półroczna migrena. Sukces, jako przezorna gra półśrodków kiełkujących na niecierpliwości bycia ugłaskanym, ustępuje w tym miejscu czemuś wyższemu. Czemu? Dźwiękowi w pełnym jego namaszczeniu, muzyce i kulturze jej słuchania. I wreszcie: ludziom. Im samym.

Żadnych wyróżnień, rankingów bo Wy sami wybraliście swoich bohaterów. My jednak stwierdzamy: NIE WOLNO ROZWIJAĆ TEJ IMPREZY W KIERUNKU ILOŚCI I KASY!!!! Dopiero wczoraj uświadomiliśmy sobie, co stworzyliśmy. Macie swój Fest i opierniczcie nas solidnie, jak zacznie nam odbijać !! - Oświadczenie Organizatorów na profilu wydarzenia


Owemu poczuciu nie odstępują też na krok muzycy. Blaenavon, młode, a charyzmatyczne trio z UK stawia luźno nogi na scenie. Nie skąpi uśmiechów. I zrywa struny. Wokal bardzo mocny, wyraźny i przejmujący komponuje się uroczo z owijającym się swoim instrumentem gitarzystą. Gitara, jako hula hop – bardzo. Przekonują również umiejętności budowania napięcia. Jest siła wyrazu. Po zagraniu ostatniego kawałka hula-guitarist staje na przeciw rozpalonej publiczności. Wyjmuje analoga z marną lampą błyskową. I szczerząc się czyni tę piękną pamiątkę. Coś się odwraca. A scena zyskuje metr mniej. W sumie to jesteśmy razem. A jednak.
Blaenavon, mat. prasowe
***
To “jednak” czyni tu wielką różnicę. Nie żyjemy już w czasach, kiedy muzyka związana jest silnie ideą łączącą biznesmenów ze sprzątaczkami, czy roznosicieli gazet z taksówkarzami. W muzyce coraz trudniej o integrację i scalanie setek istnień myślących, tak samo. Żyjemy w czasach skrajnego indywidualizmu, który łaknie nowego i chce poznawać. Z drugiej strony żegna się z tłumem i nie chce być jego częścią. Bywalców offowych festiwali muzycznych paradoksalnie atomizuje niezależność i nieprzeciętny gust. Barierki zatem nie lecą w powietrze. A okna drżą wyłącznie od basu. Stoimy pod dużą sceną rozbici, samotni, pielęgnujący w oddaniu muzyczne sacrum.
***
Wydawało się jednak, że sacrum zginie przy postpunkowym Eagulls. Że chłopaki poziomem hałasu poślą je za drzwi, i że nara. Wydawało się, że to będzie jeden z najbardziej szaleńczych koncertów. W tej muzyce poza furią i samochodami przekraczającymi dozwolone prędkości, przebija buńczuczne The Adverts.  Kiedy pojawił się utwór Nerve Endings wszystko było na ostrzu noża. Pomiędzy hipnotyzującym metalicznym brzmieniem, a dmuchającym w klatkę piersiową powiewem, właśnie gotowego uderzyć w ziemię tsunami. Wiszący na mikrofonie George Mitchell mógłby z kolei, bez zbędnego pardonu, stanowić potomka Iana Curtisa. Ataki epilepsji bardzo dobrze, w moim mniemaniu, by mu zrobiły na scenie.


Eagulls, George Mitchell // B90 //
***
Kwestia epilepsji pojawia się również po koncercie Szezlonga. Epilepsji, oczywiście nieco innego rodzaju.
– Ej Wy tam!
– No?
– A skąd ta nazwa? To od Dragonball’a?
– Yyy – dwie sekundy chwilowego zakłopotania – No nie. Raczej nie.
– Aha.
– Szezlong, wiesz, taka kanapa. Wyciągał na niej nóżki Cezar.


BANG
***
Sprawa leżanek i innych udogodnień dla umęczonego ciała, fortunnie wcale nie kończy się w tym momencie. To temat bogaty. Strefa czilaksu to istotna część każdego festiwalu. Organizatorzy Soundrive’a urządzili ją w iście trójmiejskim stylu. Mimo towarzystwa Stoczni, żurawii, statków i stateczków brakowało czegoś mniej obciążonego mitologicznym kontekstem. Mam nadzieję, że eskaemkowe szezlongi skąpane w oczojebnej czerwieni przypadły Szezlongowi do gustu. Dziwię się tylko, że nie mieli ochoty wystartować w konkursie. Mogliby wygrać…
fot. Iza Pydo
***
No, ale skończmy już te liche żarciki. Są sprawy ważniejsze i bardziej poważne. 33 zespoły w 3 dni. W pierwszy dzień scenę przejmuje wyłącznie reprezentacja polska, w liczbie aż 17stu kapel. Bogactwo brzmień, dźwięków i rozwiązań scenicznych oczywiście cieszy i to się chwali. Mimo wszystko ludzka percepcja to nie czarna dziura. W pewnym momencie widać jej koniec. Natłok bodźców zewnętrznych temperuje człowiekowi umysł i myśli. A przy dużych ilościach i natężeniach, jakość siłą rzeczy traci na znaczeniu i zajmuje podrzędną rolę.
Trzeba rzecz jednak, że powyższa kwestia to nihil novi, jeśli idzie o festiwale muzyczne. W ogromie muzycznych wydarzeń na sile przybiera wobec powyższego samo życie festiwalowe, ubierając się w różnorakie kolory, i budowane w związku z nim miasteczka, atrakcje i strefy czilaksów. To już cała kultura festiwalowa, która w wypadku Opener'a daje znać o sobie wyjątkowo mocno. Na gdyński festiwal zdarza się jeździć już nie tyle dla muzyki, co dla samych przygód i imprezy. Na szczęście na stoczni ów fenomen w najbliższym czasie nie grozi. Jesteśmy tu w ilości nieznacznej, po to by, celebrować dźwięk, o który B90 troszczy się z najwyższą dbałością.

***
UMO // B90 //
Celebracja jednakże sięga apogeum na koncercie Unknown Mortal Orchestra. Publiczność w jej imieniu zyskuje status nie tyle podbitego, co z miejsca poddanego. Słyszymy swoje rozmowy. A grooviaste bity nie są w stanie nikogo rozbujać przy tak cichym graniu. Fakt, wszyscy jesteśmy fanami nieoczywistych harmonii UMO, czy ujmującego fingerstyle Nielsona, ale bezczynnej kontemplacji chyba stała się zadość. Mimo to, kapela wciąż pozostaje w gronie faworytów, a sikstisowe brzmienie, przeplatające miejscami Bee Gees i Beatlesów buja dalej pubikiem, z którego przychodzi mi układać wszystkie te literki. Niewybaczalne jest natomiast  pominięcie pankowego i mocnego Nerve Damage! Bez niego całość wyszła nieco za miękko, czy może nawet wstydliwie. A ckliwego, warsztatowego uwodzenia wobec powyższego istotnie pojawiło się dużo, za dużo, jeśli publice widać, że nogi wrastały już w beton.



***

The Saturday Tea // B90 //
Nie da się jednak zaprzeczyć, że trudniejsze zadanie w tym aspekcie miały zespoły grające na samym wstępie koncertowych dni. Mimo równorzędności wobec wielu innych kapel nie sposób tu złamać formuły aperitifu. Nie sposób grając jako pierwszy w niej nie wystąpić. Można oczywiście oponować i szukać ku temu właściwe formy. O wiele bardziej jednak przekonuje nie tyle pokora, co delikatny dystans. The Saturday Tea to prawidłowa realizacja tego występku. Na scenie zachowywali się bez zbędnego pośpiechu, ale z pewnością siebie. Posuwiste i zdecydowane brzmienie gitary wtórowało temu odczuciu. Mniejszej prędkości nie dawało się również odmówić pierdolnięcia, które gdy już przyszło, odbijało się z powrotem od balladkowych chórków. Jest jakiś cykl w tej muzyce, jakaś regularność, która dobiegłszy końca, trafia na powrót w muzyków, rozbijając ich, jak partyjkę domina. Trudno nie stać się tego częścią.
***
Znacznie bardziej radykalne podejście w kwestii rozbijania domina reprezentował koncert zamykający, według Tajnych Dzienników, cały festiwal. Po wszystkich muzycznych przygodach, profilujących kształt i wytrzymałość rollecoasterowego wagonika, pojawił się wykonawca pozbawiony skrupułów. I ten właśnie istotnie syn aktor, chwycił publikę sposobem nie tyle infantylnym, co trickowym i prostym. 

Dear brothers and sisters, now I want you all to get down on your knees! – zakrzyknął król.

Ku zdziwieniu zebrani nie mając chyba nic do stracenia i żądni przygód wstąpili w tę grę, nie przewidując zupełnie jej wyniku. Mimo prostych, rockerkowych chwytów i nieco muzycznego nihil novi, King Khan & The Shrines był koncertem najbardziej żywiołowym i zwariowanym tegorocznego Soundrive'a. Praktycznie rzecz biorąc, dionizyjskość tej muzyki bardziej zmieniła ją w aktywizujący performens. Orientalizujący natomiast James Brown, skrzyżowany na poły z Salmą Hayek dokładał tylko węgla, zrzucając kolejne części garderoby.



W porównaniu do reszty wykonawców ów pokazik był wybitnie integrujący i nachalnie pyszny. Nie mam nic przeciwko gwałceniu sacrum, jeśli delikwent wie, jak to sprawnie uczynić. Czasem dość intelektualizowania w muzyce i ponurego braku dystansu. Nie mam nic przeciwko orkiestrze dętej, która podróżuje, w korytarzykach widowni, chcąc odebrać jej zmysł słuchu, czy wymierzyć policzek. Nie powinniśmy zawsze czuć się bezpiecznie. To zdrowo zagrać sobie rolę bachorka i przełamać codzienność, nawet kosztem jednodniowej migreny. Nie zapominajmy, że poza głodem poznawczym, chyba chcieliśmy się też tu dobrze bawić. 

King Khan & The Shrines // B90 //

***
Układając te wszystkie literki człowiek nie raz przestaje im wierzyć. Myśli sobie, że są za małe i za śmieszne, żeby reprezentować ogrom przejściowych wrażeń i nieciosanych myśli. Z dumą mogę powiedzieć, że rośnie nam w Gdańsku kolejny OFF. Do wszystkiego jednak trzeba czasu, cierpliwości, pracy i wielu doświadczeń. Tajne Dzienniki wiedzą, że tak się stanie i mają nadzieję, że wielkość sukcesu nigdy nie wyprze jakości. Że mniejsi, a świeżsi wykonawcy nie zostaną zastąpieni gwiazdami, a entuzjaści internetowego piórka i muzyki korporacyjnym dziennikarstwem. To trudne w dzisiejszych czasach. To w dzisiejszych czasach wyzwanie. Wierzę jednak, że ekipa B90 wie dobrze, co robi. Dali na to dowód nie raz.

Tymczasem składając podziękowania wymiguję się słowu. Wspólnie z Antosiem z The Saturday Tea nakręciliśmy filmik, w trakcie festiwalu, który ma je zastąpić.

Ukłony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz