niedziela, 7 grudnia 2014

WIELKA SZTUKA PRZYPAŁU KURWA


Nieraz można odnieść to liche wrażenie ping pongowej piłeczki. Praca. Dom. Praca. Dom. Praca. Dom. Nieraz można znaleźć się i w miejscu nogi na zajęciach z fitnessu. Góra. Dół. Góra. Dół. Góra. Ewentualnie, być jak głowa na skrzyżowaniu z sygnalizacją. Lewa. Prawa. Lewa. Prawa. Lewa. Takie to proste. Kontrolowane. A i całkiem rozmaite, jak na możliwości. Bezpieczne – to ponad wszystko. Przyszłościowe – zapewne można dać wiarę. Jednak na dłuższą metę pragnie się przełamać tę jakże geometryczną trajektorię. Wyjść z siebie. Wyjść poza tę diabelną kostkę rubika. Nie dążyć do niczego. I poruszać się ruchem kota. Poprawka: kota pranego w pralce.

***

No i jest ten dzień – dzień jak co dzień. Dzień w pracy. Dzień nalewania rządkami piw. Dzień stękania zza baru. Dzień odpowiadania banalizmami na banalizmy. Dzień Dzień Dobry. Dzień Do widzenia. Dzień takich samych pytań i takich samych odpowiedzi. Dzień niemal konkursowych zagrywek, bo dzień „czy pójdziesz ze mną na kawę”. Dzień wylewania jej. Nie trawienia. Psucia. Krzywienia. Jako kolejnego elementu w tej regularnej geometrii. Ale nagle dzieje się coś. Albo regularność nawija się – zdziczała – już samą na siebie i szyje dalej kolejne kroki historii. Sama dziwaczeje. Nie mieści się w sobie. Jest wzburzona. Szuka wyłomu. Wącha za dziurą w tym wszystkim, której przecież tu nie ma. Wgłębia się w najmniejsze szczeliny bez reszty. Ale to mało. Za mało. Potrzeba skoku z góry, rzutu w bok, krzywej – jakiegoś wyraźnego odstępstwa. Nawet nadmiaru autentyczności, który przebije tą linię. Nawinie ją sobie wokół palca. Albo, ha –  wokół szyi. I oto jest. 
Prawie.

                                             SPISKOWY DZIENNIK PRZYPAŁÓW

Mamy tu, prawda, kilka swoich kwiatków. Nieraz kozackich zagrań. Nieraz jechania po bandzie. Jest parę historyjek o życiu. Kilka o miłości. Miłości do alkoholu. Miłości do wrażeń. Mocnych wrażeń. Jest tu właściwie tona surrealizmu, wyrwanego z życia bywalców pubiku. Tona fantazji, domysłów, urywanych refleksji i irracjonalizmów wyrosłych z prawdziwych, toaletnich kafelek, z imitowanego parkietu i z chodnika, nasiąkniętego rozmokłymi petami.

To właśnie śmiem uznać za prawdę. Jeśli cokolwiek w tym nocnym, strudzonym, wielkomiejskim życiu mogłoby ją stanowić.


KARK 
(WERSJA DEMO HISTORYJEK)

Jest sobota. Ludzi namnożyło się więcej na zewnątrz niż, w środku. Stoją jeden na drugim wymachując rękoma i piwem. Przez drzwi przeciskuje się masywniejszej postury mężczyzna. Nazwijmy go "Kark". Dociera do baru i składa na mnie uroczyste pytanie. Nosi się na wszystkie strony, puszczając luźno barki, a oczy przeszyte ma mgłą.
– Nie sprzedawaj mu – Łukasz Z. nachyla się szybko nad uchem. Uprzejmie zatem wyjaśniamy mężczyźnie zatrważający stan jego najebania. "Kark" gwałtownie obraca się na pięcie i wraca do znajomych za drzwiami. Coś mówi. Znów się obraca. I już tu jest. Z powrotem. Zbiera myśli, znów jakby w kolejnym uroczystym pytaniu. Zastanawiam się, czy polecą butelki. Tymczasem:
– Ale ja... taki czerwony na buuzzzi jestem od dziecka.



to tak na szybko, przelotem, żeby zapamiętać, żeby nie zgubić, ochłapy i skrawki, INTERNETTT
w końcu to tylko dzienniki, szkice, w które mogłabym równie dobrze wrzucać szkło rozbite z ulicy, szkoda tylko, że nie da się nim tu nikogo skaleczyć, elo





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz