Nieraz można odnieść to liche wrażenie ping pongowej piłeczki. Praca. Dom. Praca. Dom. Praca. Dom. Nieraz można znaleźć się i w miejscu nogi na zajęciach z fitnessu. Góra. Dół. Góra. Dół. Góra. Ewentualnie, być jak głowa na skrzyżowaniu z sygnalizacją. Lewa. Prawa. Lewa. Prawa. Lewa. Takie to proste. Kontrolowane. A i całkiem rozmaite, jak na możliwości. Bezpieczne – to ponad wszystko. Przyszłościowe – zapewne można dać wiarę. Jednak na dłuższą metę pragnie się przełamać tę jakże geometryczną trajektorię. Wyjść z siebie. Wyjść poza tę diabelną kostkę rubika. Nie dążyć do niczego. I poruszać się ruchem kota. Poprawka: kota pranego w pralce.
***
No
i jest ten dzień – dzień jak co dzień. Dzień w pracy. Dzień nalewania rządkami
piw. Dzień stękania zza baru. Dzień odpowiadania banalizmami na banalizmy.
Dzień Dzień Dobry. Dzień Do widzenia. Dzień takich samych pytań i takich samych
odpowiedzi. Dzień niemal konkursowych zagrywek, bo dzień „czy pójdziesz ze mną
na kawę”. Dzień wylewania jej. Nie trawienia. Psucia. Krzywienia. Jako
kolejnego elementu w tej regularnej geometrii. Ale nagle dzieje się coś. Albo
regularność nawija się – zdziczała – już samą na siebie i szyje dalej kolejne
kroki historii. Sama dziwaczeje. Nie mieści się w sobie. Jest wzburzona. Szuka
wyłomu. Wącha za dziurą w tym wszystkim, której przecież tu nie ma. Wgłębia się
w najmniejsze szczeliny bez reszty. Ale to mało. Za mało. Potrzeba skoku z
góry, rzutu w bok, krzywej – jakiegoś wyraźnego odstępstwa. Nawet nadmiaru
autentyczności, który przebije tą linię. Nawinie ją sobie wokół palca. Albo, ha
– wokół szyi. I oto jest.
Prawie.
Prawie.
SPISKOWY DZIENNIK PRZYPAŁÓW
Mamy
tu, prawda, kilka swoich kwiatków. Nieraz kozackich zagrań. Nieraz jechania po
bandzie. Jest parę historyjek o życiu. Kilka o miłości. Miłości do alkoholu.
Miłości do wrażeń. Mocnych wrażeń. Jest tu właściwie tona surrealizmu,
wyrwanego z życia bywalców pubiku. Tona fantazji, domysłów, urywanych refleksji
i irracjonalizmów wyrosłych z prawdziwych, toaletnich kafelek, z imitowanego parkietu
i z chodnika, nasiąkniętego rozmokłymi petami.
To
właśnie śmiem uznać za prawdę. Jeśli cokolwiek w tym nocnym, strudzonym,
wielkomiejskim życiu mogłoby ją stanowić.
KARK
(WERSJA DEMO HISTORYJEK)
Jest
sobota. Ludzi namnożyło się więcej na zewnątrz niż, w środku. Stoją jeden na
drugim wymachując rękoma i piwem. Przez drzwi przeciskuje się masywniejszej
postury mężczyzna. Nazwijmy go "Kark". Dociera do baru i składa na
mnie uroczyste pytanie. Nosi się na wszystkie strony, puszczając luźno barki, a
oczy przeszyte ma mgłą.
–
Nie sprzedawaj mu – Łukasz Z. nachyla się szybko nad uchem. Uprzejmie zatem
wyjaśniamy mężczyźnie zatrważający stan jego najebania. "Kark"
gwałtownie obraca się na pięcie i wraca do znajomych za drzwiami. Coś mówi.
Znów się obraca. I już tu jest. Z powrotem. Zbiera myśli, znów jakby w kolejnym
uroczystym pytaniu. Zastanawiam się, czy polecą butelki. Tymczasem:
–
Ale ja... taki czerwony na buuzzzi jestem od dziecka.
to tak na szybko, przelotem, żeby zapamiętać, żeby nie zgubić, ochłapy i skrawki, INTERNETTT
w końcu to tylko dzienniki, szkice, w które mogłabym równie dobrze wrzucać szkło rozbite z ulicy, szkoda tylko, że nie da się nim tu nikogo skaleczyć, elo
w końcu to tylko dzienniki, szkice, w które mogłabym równie dobrze wrzucać szkło rozbite z ulicy, szkoda tylko, że nie da się nim tu nikogo skaleczyć, elo
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz