Ileż
to rytuałów zdążyliśmy już odprawić by przywołać wiosnę, ileż zatrważających
haseł klikniętych na fejsbuku, ileż niewinnych kukieł utopionych w leśnych
bagnach i retencyjnych stawach? Chyba już mało kto zechciałby uwierzyć, że –
hej – przyszła wiosna. A jednak, moi drodzy, to prawda.
Koncert Popsyszy w zdrowo brzmiącej TANCBUDZIE, zlokalizowanej na końcu
świata – w oazie elek i wymyślnych oprychów (Orunia) – wreszcie tchnął w
zatęchłe powietrze nieco świeżości. Wreszcie zdejmując opasłe szaliki i swetry dało
się poczuć na plecach przewiew.
Popsysze
zagrali solidnie, z werwą, ale i nutą romantyzmu. Dźwięki perkusji (Kuba
Świątek), nie kryjąc subiektywizmu, to istne szaleństwo, ale w granicach
rozsądku – momentami okrywają zmysły, jak rozgrzana kołdra, by zaraz wziąć w
łeb, nadać tempa i szarpnąć gwałtownie, jak pociąg odbijający od stacji. O dziwo,
w dobie tak zaawansowanej technologii Love
in the kitchen, No time to think i kilka innych kawałków na żywo brzmi
znacznie przyjemniej niż z płyty. Bardziej podniecająco. Muzyka Popsyszy skrywa coś, co wielu osobom
może przypaść do gustu – przestrzeń. Utwory grane bez spiny, na czilu generują
wrażenie, że to wszystko dopiero zaraz się wydarzy, że nie jest jeszcze
ukończone, a raptem zaczęte. Toczy się. Mamy rock’n’roll, ale nie wyuzdany,
krzykliwy, czy w jakikolwiek sposób szukający swojej „autentyczności”. Popsysze to spontaniczne, zwyczajne
chłopaki – prawdziwe i ludzkie. Potrafią ująć, ale i przydybać pod sceną. Potrafią
szarpnąć, ale i musnąć… całkiem intymnie.
![]() |
fot. Jacek Balk |
W
całych tych rozmyślaniach uwagę moją psuły dwie zagadkowe dekoracje. Chiński
wachlarz na ścianie błagał o ironiczny komentarz na swój temat, ziejąc
piekielnie jakąś pseudoartystyczną substancją.
-
Wiesz, to takie puszczanie oka do publiczności… - wielce urzekło i
rozpromieniło mnie owe wyjaśnienie.
Trzy
sztuczne róże podobnież wzbudziły pewnego rodzaju zakłopotanie.
-
W końcu wiosna, tak? – padła wymijająca odpowiedź.
Zawsze
myślałam, że jak kwiaty, i jak wiosna, to albo żonkil, albo przebiśnieg. Ale
róża? No… właściwie czemu nie? Ileż będziemy siedzieć w tej zastygłej formie,
jeśliż tu dookoła sami artyści?
Jest wiosna, znów można od nowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz